czyz to nie cudowna okazja? dzien przyjaciela?
w argentynie szalenstwo. znalezienie miejsca w restauracji nie graniczy z cudem – jest po prostu niemozliwe, a operatorzy sieci komorkowych drza na samo wspomnienie roku 2005, kiedy przeciazone wysylanymi zyczeniami lacza odmowily wspolpracy.
a my? my chodzimy po ulicach i wspominamy rzewnie te wspolne piecdziesiatki, sledziki, kawki, radosci, smutki, tance, szalence, tanga…eeh.
a zyczymy. a najcieplej.
juz za chwileczke, juz za momencik…
koszmar celnika
straszny wor. tragikomedia w czterech aktach.
maugoskowy plecak maly:
laptop w etui (etui piekne, sami uszyli) / zeszyt z pisankami, w nim karteczki / zeszyt z wyklejankami, w nim karteczki i wyklejanki czekajace / gwizdek / waniliowa, perlowa pomadka do ust / klodka z kluczykiem / olowek z gumka / pioro / naboj do piora / flamaster / dwa cienkopisy zelowe / lampka rowerowa / 2 lyzki / 2 widelce / scyzoryk / chusteczki higieniczne / stare gumy do zucia / welniana pacynka – dziadek / slownik polsko-hiszpanski/hiszpansko-polski / ksiazeczka do nauki hiszpanskiego / kamyk zielony / 3 muszelki / 7 malych kamykow zielonych / 1 pesocent chilijski / 10 pesocentow argentynskich / okulary sloneczne i szmatka w pokrowcu na okulary / czarny, chinski wachlarz / sluchawki z przejsciowka / odtwarzacz mp3 / banki mydlane / stopery / 22 korki od wina, w tym jeden w dwoch czesciach / czytnik kart usb / 2 karty do aparatu / jedna karta do bankomatu / 2 zapalniczki / tabletki do odkazania wody / listek aspiryn / 2 jednorazowe mokre husteczki / podpaska / 2 tampony / papier toaletowy / baaardzo stare pudeleczko po pudrze lancome / gwizdek / poukrywane pieniadze, nie powiem ile.
tomkowy plecak maly:
2 gumki recepturki / zolty sznurek z blokadka / sznurowka w kolorach rasta / foliowa torebka pelna argentynskich monet (do autobusu), w sumie 26 peso / 250 chilijskich peso / 2 cienkopisy / welniana pacynka – baba / bombilla / pudelko z iglami do starych gramofonow / kapsel od boliwijskiego pilsnera / czerwony sznurek – usmiech / scyzoryk / matejka / w etui na aparat: aparat fotograficzny, 2 obiektywy, plyn, papierki, szmatki do czyszczenia aparatu, 2 filtry / czolowka / okulary korekcyjne w etui / okulary sloneczne w etui / metalowy piornik, a w nim: 9 pedzli roznych rodzajow i rozmiarow, 3 obsadki do piorek, 5 stalowek w tym jedna zlamana, biala kredka, czarna kredka, olowek, grafity do olowka, zyletka, 2 gumki – stara i nowa, 2 srubki od cyrkla, 1 metalowy nie wiem co to jest, ceramiczne korytko na farbe – cmielow / folia termiczna / zeszyt szkicownik / zeszyt dziennik / piekna teczka na kartki do komiksu, a w niej: 30 kartek szkicownika i 24 kartki akwarelowe / w skrytce czeki podrozne, kopie dokumentow i 140 dolarow / zapasowa foliowka / kluczyk made in china / korek od wina / kamyk pomaranczowy / 3 kamyki zielone / resztki breloczka z fistaszkow / stopery / 3 cukry z promu / 2 cukry nie wiem skad / ipod / telefon komorkowy / czysta plyta dvd / 190 bolivianos / dowod osobisty / karta kredytowa / aktualna czesc przewodnika.
maugoskowy plecak duzy:
sandaly / polbuty / buty trekingowe / duza torba na plecak / 2 pary spodni, w tym jedne podarte / spodnica poldluga czarna / mini zielona / 6 koszulek na ramiaczka / bluzka z krotkim rekawem / 3 bluzki z dlugim rekawem / rozpinany sweterek / sweterek / legginsy / 3 polary / getry / rajstopy welniane / 3 pary rajstop cienkich, w tym jedne piekne / chustka na szyje / podkolanowki cieple / 5 par skarpet / 4 pary majtek / kurtka / 3 pieluchy / 2 pary rekawiczek / czapka welniana / kostium dwuczesciowy (chce go juz uzywac!) / pudelko z lekarstwami: witamina c, antybiotyk, ketanol, tabletki przeciwbolowe, tabletki przeciwuczuleniowe, krople olbas oil, aspiryna, tabletki do odkazania wody, termometr, masc tygrysia, ranigast, stoperan, bandaz elastyczny, plastry, igly, nifuroksazyd / depilator / latawiec / kosmetyczka, a w niej: 3 podpaski, 6 husteczek do higieny intymnej, 2 prezerwatywy, 16 tamponow / 5 swieczek / kosmetyczka, a w niej: torebka gumek recepturek, zlodziejka, zasilacz do ipoda, ladowarka do aparatu, myszka, kabel usb do aparatu, 2 przejsciowki, kawalek czarnego materialu, 3 baterie paluszki, ladowarka do telefonu / kosmetyczka, a w niej: 14 naboi do piora, ostrza do noza, noz introligatorski, 3 zyletki, klej w sztyfcie, gruby, czarny pisak, szpulka czarnego sznurka, token, 2 skocze, tasma dwustronna, wikol, grafity do olowka, pomaranczowy sznurek, patyczek od rozy, super glue, stara szczoteczka do zebow przecieta na pol, czarnoczerwona sznorowka, dluga, czerwona linka, 3 igly, 5 nitek, kawalek gumki, zapalki / 2 zupki chinskie krewetkowe / 2 zupy w proszku / epigaz / 2 maty dmuchane do spania / 2 metalowe, czerwone kubeczki / torebka wysuszonych papryczek chilli / kadzidelka / pokrowiec na plecak / kabel do komputera / kolejna przejsciowka / torebka na ramie / spiwor / 20 arkuszy folii samoprzylepnej / gazeta z marylin monroe z 1958 roku / gazeta la prensa austral z 1955 roku / zeszyt cwiczen kursu pierwszej pomocy / mapa trekingowa torres del paine / kartka w linie / atrapa pasa biodrowego dla zlodziei (tfu, tfu) / pochowane pienidze, nie powiem ile i gdzie.
tomkowy plecak duzy:
sandaly / buty trekingowe / 7 baterii paluszkow / torebka fioletowa, a w niej: tasma maskujaca, pedzelek do kleju, farby akwarelowe, tusz rotring, tusz rysunkowy do piorka, tinta china brazylijska, 2 sloiki z farbami akrylowymi, 4 tubki z farbami akrylowymi (kazda z innego kraju) / slownik angielsko-polski / mosiezna klamka do okna (poczatek XX wieku – dziala!) / podkowa mosiezna (poczatek drogi do wodospadu – tez dziala) / naklejki bagazowe z trasy nowy jork – lima / instrukcja obslugi zagarka / stara bransoletka na reke / kamyczek szary z dziurkami / drobniaki chilijskie / namiot / czapka welniana / rekawiczki / piersiowka / 5 tiszertow / bluzka z dlugim rekawem / kawalek czarnego materialu / krotkie spodnie / 2 pary dlugich spodni / 4 pary majtek / kapielowki / 5 par skarpetek / 2 polary / bluza z kapturem / kurtka / spiwor / autostopowy blok a4 / linijka metalowa 30 cm / pendrive 8G / liscie pachnace / atykul z gazety o mumiach / mapa torres del paine / mapa el chalten / gazeta patagonia travel / przewodnik lp w 4 kawalkach / magazyn en guardia – lata siedemdziesiate / kalendarz scienny ericsson z 1944 roku ze szkicami samochodow w wykonaniu juana carlosa ferrari na odwrocie/ fragment gazety ischilin z 16 stycznia 1946 roku / 2 magazyny mundial z 1942 roku, w tym jeden ze zdjeciami wojsk rosyjskich przekraczajacych polska granice / gazeta la epoca z 1928 roku / stos karteczek znalezionych na smietniku razem ze starymi gazetami / 2 pasy biodrowe z dokumentami i czekami podroznymi / 2 garnki z pokrywka, a w nich: palnik do kuchenki, dziwka, pudelko po filmie z zapalkami i draska, torebka z kaszka, glowka czosnku, torebka mate, kieliszki i lejek do piersiowki, platki owsiane / kosmetyczka, a w niej: 2 metalowe kubki, puszka z oliwa z oliwek, butelka z octem winnym, herbata earl grey, herbata mietowa, sol, cukier, listki laurowe, pieprz, oregano, cynamon, grzalka, kawa sie skonczyla / kosmetyczka, a w niej: mala kosmetyczka z: (tu tomek pokazuje kolejne, mowiac: dwa takie, jedno takie, cztery takie, dwa takie, ale inne niz tamte, o! patyczki do uszu….:), a te takie to: zielona i brazowa kredka do oczu, zielony i brazowy tusz do rzes, bezbarwny tusz do brwi, elegancki wosk z irysa, rownie elegancki olejek z irysa, rozowa pomadka do ust, 4 mokre, jednorazowe husteczki; dalej: sciereczka do ciala, 2 szczoteczki do zebow, 2 dezodoranty w sztyfcie, pasta do zebow, szampon, odzywka do wlosow, krem do twarzy, balsam do ciala, strzykawka, maszynka do golenia, grzebyk, balsam z filtrem, pumeks, oliwka dla niemowlat, zielona glinka w tubce, zieona glinka w proszku, nitka do zebow, etui z nozyczkami, cazkami, 2 pilniczkami, temperowkai obcinarka do paznokci, unochod do masazu, lusterko.
celnicy wszystkich krajow, strzezcie sie…
cordoba
bylismy w cordobie.
dni przydrozne w san luis
http://picasaweb.google.com/maugoska/SanLouis#
to nawet nie chodzi o to, ze san luis jest jedyna argentynska prowincja z czasem cofnietym o godzine. ani o to, ze autostrady maja slabe oznaczenia. ani tez o to, ze akurat byla pelnia.
bylo nas tam niewiele. ot, przejezdzalismy przez san luis, bo jest pomiedzy mendoza a cordoba. najkrotsza droga wiedzie wlasnie tamtedy. kierowcy byli milczacy i dziwni, ale wiezli, wiec chwala niebiosom za ich istnienie. argentynska siodemka, podobnie jak wszystkie inne ruty nacional, ciagnie sie monotonnie przez dlugie kilometry. szare, niekonczace sie wstazki.
prowincja san luis, postanowila je ozdobic. ktos wpadl na pomysl, ktos ten pomysl podchwycil, ktos zatwierdzil i jest. siedmiokolorowy, usmiechajacy absurd. wszysko wzdluz drogi zostalo pomalowane. latarnie. po dwadziescia cztery w kazdym kolorze, wiadukty, uschniete drzewa, mostki… kolejno: rozowe, fioletowe, zolte, niebieskie, czerwone, zielone, granatowe i znow, fioletowe, rozowe… co kilkadziesiat kilometrow, niespodzianka. obowiazkowo wsrod pustkowia, zawsze tuz przy drodze, wielka tablica: zona wi-fi. rownie racjonalnie wygladalaby na srodku baltyku. albo zatoki bengalskiej. no ale czemu nie?
popoludnie spedzilismy we trojke. nas dwoje i stojaca po przeciwnej stronie autostrady prostytutka. ona zlapala cztery okazje. my – zadnej. slonce zaszlo, ksiezyc wychylil sie zza horyzontu, granatowe latarnie rozblysnely swiatlem. utknelismy. w argentynie nie ma ziem niczyich. wszedzie sa ogrodzenia, wszedzie tereny prywatne, rozlegle pola estancji szatkuja caly kraj. tu nie ma zadnego wyboru, trzeba przeskoczyc przez plot, znalezc przytulne miejsce i cicho liczyc na to, ze konskie i psie slady na sciezce mowia nam: dobry wieczor, spokojnie, my tu juz dzisiaj bylismy i nie wrocimy przed switem. noc byla dla nas lagodna, mimo zimy ciepla, dzieki ksiezycowi jasna, przerywana tylko czasem konskimi parsknieciami. poranek tez przyjazny, z ogromnym transportem wina ruszylismy w dalsza droge. i nic sie nie wydarzylo, nic a nic szczegolnego.
wiec co w tym takiego dziwnego? czemu az tak to utkwilo? do dzis nie potrafie powiedziec.
barwy zycia
http://picasaweb.google.pl/maugoska/Mendoza#
maipu…
bezwietrzny, sloneczny dzien. jeden z tych pozwalajacych zatracic sie w chwilach, w trwaniach. wystarczajaco chlodny, by isc. wystarczajaco cieply, by usiasc i zapomniec. biale galezie, drzewa bez lisci, polana otoczona swiergotem plynacym z koron. odswietny dym z papierosa plynie ku niebu cienka struzka. spokoj.
winiarnia trapiche…
zlocistozolte chardonnay, fond de cave, rocznik 2007 o smaku delikatnie slodkim, wyrazne nuty ananasa, masla i wanilii. szesc miesiecy w beczkach z debu francuskiego i amerykanskiego. blask.
swietliscie czerwony, zlamany blyskiem fioletu malbec, collecion noble, rocznik 2007, o zdecydowanym aromacie owocow lesnych. musniety aromatem dymu i wanilii.
intensywna purpura z refleksami rubinu. malbec, fond de cave, rocznik 2006. aromat owocow lesnych i likieru z lekkim dotknieciem dymu, wanilii i czekolady. pietnascie miesiecy w beczkach z debu francuskiego. w koncowym smaku, taniec slodkich tanin. rozkosz.
…
sery, provolone, roquefort, reggianito. szynka parmenska. swieze oliwki czarne i zielone, tradycyjnie marynowane w solance. krucha, zielonoczerwona salata, ocet balsamiczny z modeny, miejscowa oliwa z oliwek, czosnek, sol, chleb, trapiche origen, malbec, rocznik 2007, lody hagen daaz – belgijska czekolada.
wieczorne zamieszanie.
czosnek drobno pokrojony, zalany oliwa i posypany gruboziarnista sola. roquefort, kremowy, poprzerastany szlachetna plesnia, rozplywa sie w ustach, lyk wina wydobywa intensywnosc smaku. kruchy, reggianito, zagryzany maczanym w oliwie swiezym, chrupiacym chlebem. cienki plasterek szynki polozony i delikatnie poruszany na jezyku, zaczyna ozywac slonawym, dymnym smakiem. salata. wino. provolone. jeszcze raz szynka, tym razem z chlebem. cudowna para. klasyka. czarna oliwka, skorka stawia lekki opor, poddaje sie, miazsz rozlewa sie intensywnym aromatem. wino, zielona oliwka pasuje do slodyczy salaty, za moment zlamanej ostroscia serowej plesni. kes chleba i znow mozna zaczac wedrowke. szynka z reggianito, nie, smaki zbyt konkuruja, szynka z winem, tak, to zawsze pasuje, provolone i oliwki, oliwki i roquefort, roqefort i salata, odrobina czosnku, winna polnoc.
ostatnie takty i… zwienczenie. drobinki ciemnej czekolady zanurzone w puszystej lodowej masie. delikatnie chrupia i swoja gorzkoscia wydobywaja mleczna gestosc smaku. lodowa slodycz powoli usypia zmysly. noc. ksiezyc chowa sie za horyzontem, ustepujac miejsca ciemnosci. dobranoc.
vincent :)
intuicja nas nie zawiodla. brak wiadomosci, byl dobra wiadomoscia: vincent poplynal.
wyruszyl dzien, czy dwa po nas. wynajeta taksowka przedostal sie do Charles Fuhr i w asyscie popoludnia zwodowal kazimierza. wiec jednak kazimierz nowak… ciekawe, czy na bezdrozach afryki, przyszlo mu kiedys do glowy, ze kanoe o jego imieniu przemierzy patagonie.
pierwsze dwa dni przeprawy minely bez niespodzianek. sloneczne, chlodne, bezwietrzne. noce mrozne i ciezkie skuwaly lodem pampe, skaly, kanoe i spiacego w namiocie vincenta. lod? przeciez to tylko woda, za chwile podda sie sloncu, myslal vincent i wyruszal w dalsza droge. szare fale rzeki radosnie migotaly w sloncu, a prad unosil marzenia w strone oceanu.
trzeci dzien stracil lagodnosc, patagonia obudzila sie ze snu. zaczelo wiac. kolo poludnia, bezlitosne podmuchy zmusily vincenta do wyjscia na brzeg. wyciagnal kazimierza, przygotowal porcje chorizo, schronil sie za skala i zaczal jesc. nagle uslyszal przedziwny, nie pasujacy do niczego swist. zerwal sie i w jednej sekundzie zamarl oszolomiony. jego kanoe, niesione wiatrem, poszybowalo nad pampa, by kilkadziesiat metrow dalej, gruchnac o ziemie. serce mu zawylo. doskonale wiedzial, ze pytanie nie brzmi czy, ale jak bardzo jest popekane. przeciagnal je nad brzeg i zaczal naprawiac. dobry los ciagle nad nim czuwal, resztki zywicy i wlokien, ktore zabral ze soba, wystarczyly, by polatac szramy uderzenia. nastepnego dnia poplyneli dalej. vincent i kazimierz, dwoch szalencow na jednej rzece. to nie moglo sie nie udac.
za granica
http://picasaweb.google.com/maugoska/Santiago#
w quito, granica przebiegala ulica flores. jej lewa strona, wygladzona i ukladna, kontrastowala z pstrokatym chaosem prawej. stojace pod kosciolem dziwki, rzucaly powloczyste spojrzenia wymuskanym turystom, zalewajacym czas kolejna filizanka organicznej kawy. szelestowi banknotow, odpowiadal szelest tanich koronek, zaczepkom – milczenie, pokusom – nieporadnie odgrywane oburzenie. na polnoc od banknotow, milczenia i pseudooburzen, rozciagal sie swiat zabytkow, sklepow i marynarek. na poludnie od koronek, zaczepek i pokus – krolowala bieda. kazdy dobrze wiedzial, gdzie jest jego miejsce.
srodek limy, dzielila autostrada republiki. rysowala surowa granice miedzy niebezpiecznym a bezpiecznym, biednym a bogatym, ciasnota a przestrzenia. nikt o zdrowych zmyslach nie przechodzil na druga strone.
w centrum santiago, granice wyznacza rzeka. jednak tu, ubostwo wymknelo sie z ram getta i poprzerzucanymi przez ta rzeke mostami rozlalo po calym miescie. zadomowilo sie na skwerach, na ulicach, w parkach. zmieszalo z dobrobytem i wtopilo w wypolerowana rzeczywistosc. na glownej ulicy, niedaleko ktorej mieszkamy, mieszka para bezdomnych. ona – lekko przygarbiona i kulawa, on – zaradny i energiczny. obydwoje usmiechnieci. ich dom, to ulozony na chodniku vis a vis kosciola materac, na ktorym spedzaja wiekszosc dnia. ich dobytek, to siatka, dwie koldry, kilka kartonow, plastikowy slupek i… miotla, ktora codziennie omiataja chodnik. kapia sie i zmywaja w pobliskiej fontannie. nikt ich nie zaczepia, nikt ich nie przegania. sa. kilka przecznic dalej, w witrynie banku santander mieszka siwowlosa, okutana w kilkanascie chust staruszka. ciagle cos podjada. tuz obok, na deptaku, co wieczor rozklada sie wierzacy. oblozony dziesiatkami podobizn chrystusa, sprzedaje usciski. za darmo. w najblizszej okolicy mieszka jeszcze kulawy, wariatka i psiarz. wszyscy zadomowieni wsrod luksusu, swiatel i szkla. stali mieszkancy. sa nietykalni, bo gdyby ich przegonic, byliby jak wyrzut sumienia. a tak, paradoksalnie, to sumienie uspokajaja.
sen o santiago
http://picasaweb.google.com/maugoska/Santiago#
santiago ma zapach marihuany. spowite smogiem, odgrodzone od reszty swiata pasmami wysokich gor, wiedzie dziwaczny zywot. wiecznie niedobudzone, powolne, majaczace. kolejne dni znow leniwe, zjawiaja sie bezladnie, jak senne epizody. pozbawiony realnosci, labirynt slonecznych odbic, rozbiela kaniony ulic. cienie mieszaja sie z odblaskami, lsnienia nurkuja w zakamarkach, wydobywajac poukrywane w nich tajemnice. szare chmury dymu tancza w jasnych promieniach i rozlewaja po miescie slodkie, ziolowe zapachy.
santiago jest jak wiersz dada. wrzuc slowa do kapelusza, wyciagnijj na chybil-trafil, a z pelnego biurowcow deptaka, trafisz na secesyjne podworko, neogotycka wieza, przejrzy sie w szybie wiezowca, osiemnastowieczny fotograf zatrzyma demonstracje, tarocistka odwroci karte i spojrzy w dwa przeznaczenia, znajdziesz sie nagle za rzeka, w bajce o bellavista, malenkie, czarowne uliczki pachnace haszyszem i kawa, skwer, na nim zamek czerwony, skryty w bluszczowych powojach, stad bardzo blisko na wzgorze, krzyz, kilkanascie zdrowasiek i na dol do barrio brazil, tu pokoj na godziny, tu zgrzeszyc, w zamku – warowni, kamienne sredniowiecze, zimno, szaro i cisza. i zaraz ta sama cisza na placu de las armas, kon jednym skocznym ruchem szach, krol – nie, bije wieze, studenci z wielkimi teczkami, siadaja, w dloniach olowki, a tu jak w teatrze lalek powoli przechodza przez scene starcy, niewidomi, bezdomni, handlarze, targ ryb, urzednicy, targ warzyw, policja, siedziba, komunisci, zebracy, kalejdoskop, przedziwna karuzela, wszystko sie miesza, wiruje, traci doslownosc, juz noc, az po swit ulatuje.
teraz, kiedy to pisze, kiedy juz nas tam nie ma, powoli trace pewnosc, czy ono w ogole istnieje. zastanawiam sie, czy przypadkiem jakis przydrozny kuglaz, nie zwinal swojego teatru i nie rozplynal sie w dymie …
vincent
vincent ma dwadziescia cztery lata, ukonczona oceanografie i ekran monitora podzielony na pol. jedna, ta mniej uczeszczana polowe, zajmuja tabelki oraz przyprawiajace vincenta o nagle ataki sennosci, raporty. druga polowa, to okno na swiat. pewnego dnia, przez to okno vincent dojrzal pelna meandrow, doline rzeki santa cruz. hmm, pomyslal i tydzien pozniej, zostawiwszy gdzies w tyle dom, monitor i glebiny atlantyku, miekko wyladowal na jednym z lotnisk buenos aires, by nastepnego dnia, przekroczyc prog hostelu lago argentino w calafate. tam go spotkalismy. wpadl jak burza i ze swiecacymi oczami, rozpoczal roztanczona prostolinijnym entuzjazmem opowiesc o zebraniach, klubach rzecznych, kajakach i szczesciu. jutro musze tu byc o dwudziestej, bedzie spotkanie klubu, na nim moge znalezc kogos, kto sprzeda mi kajak. jak juz go bede mial, przeplyne cala ta rzeke, od lodowca po atlantyk. tak, ten pomysl byl niedorzeczny. jednak vincent swiecie w niego wierzyl. nie przeszkadzal mu w tym ani rozsadek, ani zadomowiona tu juz zima, ani fakt, ze ta dolina, to surowe, wijace sie pustkowie. rio santa cruz brzmi pieknie i to jest wystarczajacy powod, by oddac sie dlugim kilometrom jej szarego nurtu. nie potrafilismy sie z nim nie zgodzic, zarazal tym swoim irracjonalnym zapalem.
niestety. nastepnego dnia wrocil z butelka merlota w dloni i zatroskaniem na twarzy. kajaka nie bylo. wieczor poplynal smutnawa struzka wina, rozmowami i graniem na bebnach. byla nas zaledwie garstka, zrobilo sie domowo i cieplo. w pewnym momencie diego, wlasciciel hostelu zamarl na chwile, przeszukal zakamarki pamieci i wyciagnal z nich strzep. sluchaj, niczego nie obiecuje, ale wydaje mi sie, ze kumpel moze wiedziec, kto moze ci pomoc. rano do niego zadzwonie.
poranek zupelnie zaskoczyl. okazalo sie, ze kajaka co prawda nie ma, ale za to dziesiec metrow dalej, u sasiada w garazu dogorywa blekitne kanoe. vincent znow uniosl sie kilka centymetrow nad ziemie. chodzil, trajkotal, negocjowal cene, zdobywal zywice i wlokna do naprawy pekniec, zapominal jesc i promieniowal szczesciem. kolejne dwa dni spedzil na przywracaniu do zycia tej styranej uderzeniami fal skorupy. byl chyba jedynym na tym swiecie czlowiekiem, tak szczerze wierzacym, ze ona jeszcze kiedykolwiek uniesie sie na wodzie. to kanoe zdobylo jego serce, opowiadal o nim, jak o jakims cudzie swiata.
trzeci dzien znow sciagnal go na ziemie. bylo zbyt zimno, by zywica schla. kolejne warstwy lepily sie, ciagnely i rozszczelnialy. vincent byl bezradny. chodzil jak struty, z myslami rozkolatanymi miedzy kolejnymi pomyslami ratowania marzen. opalarka, suszarka, slonce…
co bylo dalej, nie wiemy. czas nas gonil. z plecakami na plecach rzucilismy ostatnie spojrzenie na kanoe, zostawilismy vincentowi dobre slowo, obiecalismy trzymac kciuki i ruszylismy na droge. szlismy przez sniegowodeszczowa zamiec. kilka dni temu, napisalismy mejla z pytaniem czy sie udalo. vincent nie odpowiada. myslimy, ze to dobry znak. nie da sie wyslac mejla z patagonskiego pustkowia.
po sezonie
http://picasaweb.google.com/maugoska/Prom#
nuda. hosteli nie trzeba rezerwowac trzy miesiace wczesniej, promu tym bardziej nie, nie ma tlumu turystow, wlasciwie prawie nikogo nie ma, bo i czesc miejscowych uciekla na zime na polnoc, na nic sie nie czeka, wszystko od reki i na piec minut przed wyjazdem, planowac nie trzeba, ceny same sie targuja, stopy same sie lapia, slonce jakos paradoksalnie nie znika za chmurami i moze tylko o zimno sie troche potykamy.
na promie, pierwszy oficer zgarnia nas na mostek, wszystko pokazuje, opowiada, potem na kawe pod poklad zaprasza, siedzimy, kanapki, ciasteczka, ploteczki, niemal rodzinnie.
no nuda.
nie to co w sezonie. na statku zamiast jak dzis – marnych trzydziestu, dwiescie piecdziesiat osob, na ladzie wyscigi na dworce, do kas, biur podrozy, emocje, kto zdazy, kto nie da rady, w gorach pielgrzymki, bramki obrotowe przy wejsciach na szlaki, sciezki na kilkanascie centymetrow w ziemie wdeptane, ktos widzial takie cuda? turysci turystow na turystach turystami… juz sam slalom miedzy nimi to przeciez opowiesc-legenda.
carretera austral
nie. to niemozliwe. takie miejsca nie istnieja.
my… my nie umiemy tego opisac.
a jak sie nazywa to jezioro?
http://picasaweb.google.com/maugoska/ChileChico#
http://picasaweb.google.com/maugoska/PuertoRioIbanez#
chile i argentyna sa na siebie skazane piecioma tysiacami kilometrow wspolnej granicy.
C. jest smukle, wyciagniete i az nazbyt poukladane. A.- troche przysadzista, rozlegla i lekko zdziwaczala. wbrew przekornemu prawu przyciagania przeciwnosci, pary z nich nie bedzie. tu, kto sie czubi, ten sie… czubi.
ci A. sa nienormalni, im nie mozna wierzyc, hiesterycznym egocentrykom. taa, jasne, ci C. lepiej by myslec zaczeli, ograniczone tlumoki bez fantazji. my, my to chociaz mamy tradycje, jestesmy spokrewnieni z italia, nikt nie robi takiej pizzy jak my, a i swoje przysmaki tez mamy, jedliscie steki? nikt takich stekow nie robi. a wino! co? wino z A.? nieporozumienie. tak, owszem, winiarnie maja, ale co oni wiedza o produkcji wina, nasze, C. winiarnie, to sa dopiero winiarnie! acha! ich winiarnie! i pisco tez moze ich? tak wam mowili? klamia! przepis na pisco ukradli peruwianczykom. tak samo jak boliwii ukradli dostep do morza, oszukancze, podstepne… tfu! a w czasie wojny o malwiny (nigdy, nigdy, przenigdy nie wolno nawet szeptem wymowic slowa falklandy), to co? anglikom terytorium udostepnili, to stamtad anglicy nas atakowali. tak? to przestancie tu do nas przyjezdzac. tak, tak, ci A. wiecznie przez granice pralki, lodowki szmugluja, oni w tej swojej A. cla szalone maja, nie to co my, w C. porozumienie miedzynarodowe, zona franca. zona franca, zona franca… a placicie tysiacami, a nasze A. peso w dziewiecdziesiatym dziewiatym wymienialo sie z euro jeden do jednego! phi! no i co wam z tego i tak nic z tym zrobic nie umieliscie. cooo? my nie umielismy?
oj…
no tak, to dla bezpieczenstwa, sprobujmy spytac nudnawo, tak jakos neutralnie…
przepraszam panstwa bardzo, a jak sie nazywa to jezioro?
jak to jak? (A:) buenos aires! (C:) general carrera! wykrzykna jednoczesnie.
patrze na mape, rzeczywiscie, jedno jezioro, dwie nazwy. no co za niespodzianka, ciekawe, co na to rybki.
wieje
dudni, swiszcze, huczy, uderza, napiera, targa, szelesci, rwie, unosi, wzburza, zrywa, skrzypi, gwizdze, wyje, szamocze, przeszywa, oglusza…
dla tutejszych jest stalym elementem zycia, bez niego czuja sie nieswojo. przyjezdnych otumania, fascynuje, doprowadza do rozpaczy i na skraj szlenstwa. jest krolem swiata, zmienna kochanka, niewyczerpanym artysta, kaprysnym dzieckiem, wszechwladnym potworem. to on decyduje, czy skala bedzie trwac, czy zejdzie lawina, czy bedzie padalo, czy prom wyplynie, czy mozna wyjsc z domu, ustac w miejscu, swobodnie oddychac…
niebo jest blawatkowoniebieskie, swieci slonce i… leje deszcz. chociaz nie, ten deszcz nie leje, on przelatuje przez miasto. krople suna pozioma nawalnica. gdzies na horyzoncie majacza ciemne chmury. to z nich, wiatr te krople przywiewa.
dom w ktorym mieszkamy okres swietnosci ma z soba. ale stoi. jak? nie mam pojecia. jest caly krzywy, powyginany, garbaty, pelen szczelin i szpar. nawet woda pod prysznicem zdaje sie splywac po skosie. kazdy krok budzi cala mase dzwiekow, skrzypien i udrek, plynacych echem z najprzedziwniejszych zakamarkow. jest zmaltretowany, zmeczony. to ten wiatr go tak wyczerpal. kiedy zaczyna wiac, ma sie wrazenie, ze za moment go rozsadzi, ze sie rozsypie jak domek z kart.
przejscie stad – tam, to prosta czynnosc. czlowiek sie nie zastanawia. po prostu idzie. idzie i jakos intuicyjnie wie, jak po pol godzinie bedzie wygladalo miejsce z ktorego wyruszyl, jak bardzo sie oddali, jak bardzo zmniejszy. kiedy po trzydziestu minutach drogi, odwrocilismy sie i spojrzelismy na skrzyzowanie, zaniemowilismy. wiatr sprawil, ze niemal nie posunelismy sie do przodu. ze cala ta walka, caly ten wysilek nie przyniosl prawie zadnego rezultatu. poczulismy sie jak w potrzasku, w pulapce, jak chomiki w kolowrotku.
zycie w europie nauczylo nas, ze bialy szkwal jest rzadkoscia. to jest cos, o czym przez tydzien opowiada sie w wiadomosciach, czyta w gazetach. to cos, co sie wspomina w rozmowach i jest sie dumnym, ze sie go zobaczylo, przezylo. w europie, to kilka podmuchow. zazwyczaj trwaja chwile i znikaja. tu, w patagonii, czas bialych szkwalow jest nie do okreslenia. trwaja poki trwa wiatr. dwa, trzy dni, tydzien… podmuchy nieprzerwanie podrywaja wode na kilkadziesiat metrow i gnaja ja po tafli jeziora, a potem po okolicy, az natrafi na przeszkode albo sie wyczerpie po kilku, kilkunastu kilometrach. ta woda, pedzac, tworzy grzbiety, grzebienie, wiry, geste sciany. kiedy sie stanie na jej drodze, w sekunde zwala z nog, moczy i policzkuje ostrym, surowym zimnem. lepiej zejsc jej z drogi. to przy jeziorach. a na morzu… morskie biale szkwaly widzielismy zazwyczaj z daleka. z tak daleka, ze jedyna ich oznaka, byla tecza. tecza nie znikajaca przez caly dzien. przesuwajaca sie wraz ze sloncem po linii horyzontu.
drzewa nie maja tu latwego zycia. rzadko ktore daje rade przetrwac, dojrzec, zakorzenic sie i zdobyc stabilnosc. lasy pelne sa bialoszarych kikutow, pozwalanych konarow, powylamywanych galezi. wygladaja jak pole po bitwie, pelne wyjacych, rozdartych wiatrem przegranych. jednak kiedy drzewu uda sie przetrwac, zyskuje niezwykla, nieosiagalna nigdzie indziej urode. pochylone pnie, poskrecane korzenie, labirynty galezi, korony jak rozwiane, jak roztanczone podmuchem wlosy. sztuka bonsai nigdy nie bedzie potrafila im dorownac, osiagnac tego piekna, tej rozedrganej harmonii.
skaly. to co wszedzie indziej jest ich moca, tu staje sie przeklenstwem, bezwiednie podpisanym wyrokiem. wiatr kpi sobie z ich sily, niezmeczenie wywiewa zarnko po ziarnku, nieustannie wprawia w ruch podmywajaca je wode, kruszy je i swoja upartoscia, zawzieciem, zmusza do poddania. a kiedy juz sie poddadza, formuje ich niepowtarzalne, postrzepione, niedostepne szczyty.
i tylko jedno istnienie zdaje sie wiatrem nie przejmowac, zdaje sie nim bawic, samolubnie wykorzystywac. kondory. te ogromne, dostojne, niemal monumentalne ptaszyska, plynnie slizgaja sie po podmuchach, leniwie wzbijaja w gore, znikaja w chmurach, by za moment pojawic sie i zataczajac wielkie kregi wleciec miedzy gory, w miejsca gdzie mknacy dolinami wiatr osiaga najwieksza moc, tam staja, zawisaja niemal bez ruchu i z gory, z lekkkim poczuciem wyzszosci obserwuja toczace sie w dole zycie. zdane, skazane na wietrzne kaprysy. ulotne.
hello, lucky people!
http://picasaweb.google.pl/maugoska/ElChalten#
tak nas przywital. po pieciu zimnych, slotnych dniach u stop zanurzonego w chmurach cerro torre, wiedzial co mowi. te gory sa kaprysne, jak zadne inne, wiecznie zasnute szara mazia mgiel, deszczu i zmieniajacych sie frontow. ten szescdziesieciokilkuletni fotograf byl wytrwaly. poszedl i uparcie czekal na moment, kiedy sie pojawia, kiedy bedzie mogl rozstawic swoj ciezki, staromodny statyw, wyjac wysluzonego hasselblad’a i zrobic kilka zdjec. piec dni w przeszywajacym wietrze. piec nocy w lodowatym namiocie.
a my? my przyjechalismy i nie mijajac ani jednej, najmniejszej nawet chmurki, ogrzewani jesiennym sloncem przyspacerowalismy pod szczyty. ot tak, trafilismy na TEN dzien. i dopiero on nam powiedzial, ze TYCH dni, w ciagu roku, jest kilka, kilkanascie… hello, lucky people! witajcie szczesliwcy…