marionetki

lalkarz.jpg
KLIKNIJ TU, ZEBY OBEJRZEC ZDJECIA

zwir pod stopami powoli zmienial kolor na pomaranczowy. musialem wpatrywac sie w niego bo zachodzace slonce coraz bardziej nas oslepialo. zostalo niewiele czasu do zachodu, kiedy bladzac ulicami nyaungshwe postanowilismy znalezc teatr marionetek. pytania o droge nie przyniosly zadnego skutku. w sklepie, na ulicznym straganie, w wielkim pustym hotelu nikt nie byl w stanie nam pomoc, z grzecznosci wskazujac jakikolwiek kierunek. slonce jeszcze chwile bawilo sie z nami, puszczajac oczka zza galezi drzew, szczelin w plotach i przerw miedzy domami. powoli zapadal mrok wypelniajac swiat magia niedopowiedzen. dzieki niemu z malej bocznej uliczki zamigotal do nas neon. aung – traditional puppet show. no dobrze, szyld jest ale gdzie teatr. okazal sie nim byc stojacy obok, niepozorny domek. na parterze w przestronnym pomieszczeniu otwierajacym sie na ulice wieloskrzydlowymi drzwiami znajdowal sie, jak sie potem okazalo, zupelnie inny swiat. pomieszczenie bylo prawie puste. pod jedna ze scian stal rzad krzesel i maly stolik, po drugiej stronie az po sufit siegala stara skladana jarmarczna scena. malowane recznie tlo, kotary uszyte z jakiegos taniego materialu. wszystko przykurzone i wyblakle. po srodku krzatal sie lalkarz. maly, energiczny i gadatliwy czlowiek. jak wszyscy tutaj z usmiechem na twarzy i smutkiem w oczach.
– prosze, wejdzcie. chcecie zobaczyc przedstawienie?
– tak. a sa jeszcze miejsca?
– (usmiech) dzis jestescie tylko wy. o tej porze roku nie ma tu zbyt wielu turystow. ale moge zagrac tylko dla was jesli chcecie. przedstawienie zaczyna sie za pol godziny…
w tym momencie zaczela sie jego opowiesc. sztuki lalkarskiej nauczyl go ojciec, ktory umarl dosc mlodo. za duzo pil kiedy jego teatrzyk powoli zaczal przegrywac walke z telewizja. kiedys takich teatrow bylo bardzo duzo. ich tradycja siega osiemnastego wieku, kiedy tobirmanski krol zabronil aktorom odgrywac romantyczne sceny. zastapily ich wiec marionetki. wkrotce historie przedstawiane przez teatry lalek staly sie coraz bardziej popularne i coraz bardziej skomplikowane. odbywaly sie zazwyczaj przy swietle ksiezyca w czasie pelni. kazde przedstawienie poprzedzaly modly do trzydziestu siedmiu birmanskich duchow. skladano przy tym ofiary z kwiatow. nastepnie mistrz lalkarski opowiadal historie, ktora miala byc odgrywana tego wieczoru. teatrowi towarzyszyl dwudziestopiecioosobowy zespol grajacy na tradycyjnych instrumentach, a lalkarze mieli do dyspozycji po kilka lalek, setki rekwizytow i wymiennych malowanych dekoracji.
praca lalkarza nie byla lekka. w czasie przedstawienia musial on jednoczesnie operowac marionetka, prowadzic dialogi i spiewac. lalki zas byly dosc ciezkie i skomplikowane w obsludze…
– a te lalki, to one stare sa? – spytalismy zagladajac za scene.
– niektrore maja ponad sto lat. wielu ludzi z zachodu chcialo je ode mnie kupic. ale ja sie nie zgodzilem… nie moge. wiekszosc z nich robil jeszcze moj dziadek. praca nad jedna lalka zajmowala mu okolo trzech miesiecy w zaleznosci od konstrukcji i skomplikowania kostiumu – smetne, nieruchome kukly przygladaly sie nam zza sceny, nie wygladajac na chetne do jakiejkolwiek wspolpracy – po moim dziadku robil lalki ojciec, a teraz ja ucze wszystkiego moja corke. tylko ona moze podtrzymac tradycje.
mala dziewczynka biegala miedzy nami podajac chinska herbate, mietowe cukierki i zapalajac kadzidla przeciw komarom. w koncu wreczyla nam bilety wydrukowane na drugiej stronie pudelka jakiegos urzadzenia. z trudem rozpoznalem logotyp. samsung. o zgrozo, oby to nie bylo po telewizorze.
zblizala sie dziewietnasta. nikt wiecej nie przyszedl. lalkarz zamknal wielkie skrzydla drzwi oddzielajac nas od ulicy i panujacych na niej mroku i komarow.
– jestescie gotowi… to zaczynamy
niepewnie usadowilismy sie na plastikowych krzeslach. lalkarz zniknal za scena. zaczelo gasnac swiatlo, a w nas zaczela rozpalac sie dziecieca ciekawosc. otaczajaca ciemnosc rozswielil stary teatralny reflektor zmieniajac male jarmarczne zaslony w kotare wielkiego teatru marzen. z glosnika zatrzeszczala tradycyjna birmanska muzyka, a nam zaczelo sie wydawac, ze pod scena drgaja smyczki i blyszcza traby prawdziwej orkiestry. swiat zawirowal od tanca, plasow i ruchu. na scenie zaczely pojawiac sie jedna za druga drewniane marionetki, teraz zupelnie nie przypominajac tych martwych kukiel, ktorymi byly przed chwila. tancerz, mnich, starzec, malpa, zielony demon, kon, chlopiec z tradycyjna birmanska rattanowa pilka, mezczyzna z parasolka, kolorowy ksiaze. kolejno zabierali nas w zupelnie inne swiaty swojego tanca. razem  z nimi zmienialy sie kolejne recznie malowane dekoracje. czas przestal istniec.
– ojej! ojej! ojejciu!
za mna maugoska krecila sie na krzesle jak dziecko czekajace na tort urodzinowy. kolejny tego wieczoru.
podsunalem sie do sceny. przez draperie podniesionej kurtyny przeswitywala postac lalkarza. z uniesionymi rekami uwiklanymi w plataninie sznurkow tanczyl razem z lalkami. krecil glowa kiedy one krecily, unosil ramiona kiedy one unosily, podsakiwal razem z nimi i plakal kiedy one skrywaly twarz w drewnianych dloniach. powoli stawal sie marionetka. zaczalem gubic sie w tym, komu bardziej sie przygladam. ktory ruch bardziej mnie fascynuje. czy plasy lalki na dole czy energiczne i zwinne ruchy rak lakarza na gorze. zaczalem sie zastanawiac, czy to marionetki sa sterowane tymi dlonmi czy moze lalkarzem steruja lalki, wykorzystujac go zeby robic na scenie to na co tylko maja ochote. przedstawienie trwalo. kolejne postaci pojawialy sie przed nami rozedrgane tradycyjnym tancem. zostalem zaczarowany.
w koncu magiczny reflektor zgasl. w pomieszczeniu rozbrzeczalo sie swiatlo jarzeniowek szybko zagluszone naszymi oklaskami. jeszcze na chwile magia wygrala z rzeczywistoscia bo teraz to dzieki nam ten niewielki pokoj zmienil sie w wielka sale z owacjami na stojaco.
pojawil sie lalkarz. widac bylo ile wysilku kosztowal go ten spektakl. jakby lalki wyssaly z niego czesc zycia. usiadl obok nas usmiechajac sie na widok naszego podniecenia i radosci.
– jezeli spotkacie dzis jakichs turystow w swoim hotelu albo na ulicy powiedzcie im, ze tu jestem i ze przedstawienia sa codziennie. ciezko jest przetrwac kiedy nie ma dla kogo grac.
po krotkiej rozmowie otworzyly sie skrzydla drzwi. ostatania bariera oddzielajaca nas od swiata. teraz to on wydawal sie nam nierzeczywisty. spowite mrokiem miasteczko wypelnial zgielk wieczornego targu, jedzenia na ulicach i brzeczacych generatorow, bo znow wylaczyli prad. wracajac powoli do domu przy swietle latarki malujacej nierzeczywiste ksztalty na plotnie z ciemnosci natknelismy sie na grupke turystow na rowerach. jednym z nich byl poznany kilka dni wczesniej amerykanin.
– posluchajcie! idzcie koniecznie na przedstawienie lalkowe. tu niedaleko w bocznej uliczce. dzis moze byc jeszcze jeden spektakl jezeli bedziecie chcieli. to niesamowity czlowiek. prawdziwy artysta…
– eeee… no nie wiem… – rozejrzal sie po znudzonych twarzach kolegow – wiesz w naszym hotelu jest telewizor. dzis bedzie mecz…
zostalismy sami w ciemnosciach. nadal zaczarowani powoli wracalismy potykajac sie o rzeczywistosc. krok za krokiem, ruch za ruchem jakby ktos poruszal nami niewidocznymi sznurkami.

inle lake

DSC_0376.jpg
KLIKNIJ TU, ZEBY OBEJRZEC ZDJECIA

tez w azji, dziesiec lat temu, ktos, kogo juz nawet nie pamietam, opowiedzial mi o jeziorze. ze jest takie miejsce w birmie, gdzie wielka tafla wody migocze miedzy gorami. i ze tam, na tej tafli, nie wokol jeziora, na nim, zyja od wiekow ludzie. i ze gdy nadchodza zle czasy, ci ludzie sa w stanie przetrwac zupelnie odcieci od ladu. sa samowystarczalni. opowiesc o tym miejscu na dobre utkwila w marzeniach. byla jak bajka, legenda, jak sen, magiczna i zwiewna. chcialam to zobaczyc. ta mysl kusila i klula, tym bardziej, ze wtedy, przekornie, birma zamknela granice.
tym razem sie udalo. ale nic nie napisze. to nudno sny opowiadac.

thanaka

komiks-thanaka.jpg
KLIKNIJ TU, ZEBY OBEJRZEC ZDJECIA

nie jest ladne co ladne, lecz co sie komu podoba. no i co im zrobisz, skoro uwazaja, ze te kolka, paski, listki, packi czy kropki, na policzkach, czolach, niekiedy calym ciele, sa ladne. ba! nawet seksi! no i niezwykle zdrowe, bo przeciez chronia przed sloncem, chlodza, lecza wypryski. dlatego codziennie rano scieraja na zwilzonej, kamiennej podstawce, pochodzace ze specjalnego rodzaju drzewa sandalowego, kawalki drewna. a kiedy z pylu i wody utworzy sie pasta, nakladaja ja na twarz. wlasciwie wszystkie kobiety, wiekszosc dzieci i wielu mezczyzn. i chodza tak caly dzien. ladnie? no moze i ladnie. najwazniejsze, ze zdrowo.

spacer

zeszyt azja-1.jpg
KLIKNIJ TU, ZEBY OBEJRZEC ZDJECIA

chcialoby sie zaczac: kiedy w birmie zejdzie sie z glownej drogi…
ale nie da sie. tu nie ma glownych drog. z drugiej strony, z tych mniejszych zejsc sie nie da. jest zakaz. jeden z wielu, o ktore potykamy sie w tym kraju. idziemy wiec sciezkami „rzadowymi”. te, prowadza waskim korytarzem wiosek, udajacych ze wszystko jest w porzadku. nasz przewodnik jak zdarta plyta powtarza, ze sluzby rzadowe, w kazdej chwili, dokladnie wiedza w ktorym miejscu, w ktorej wiosce jestesmy. gdybysmy zeszli z wyznaczonej trasy, nam, w najgorszym wypadku grozilaby deportacja. jednak on oraz ludzie po drodze ryzykowaliby przesluchaniami, wiezieniem, moze nawet zyciem. godzimy sie wiec na „korytarz”. pozostale obszary stanu shan sa dla cudzozimcow niedostepne, bo… pokryte plantacjami maku i bazami wojskowymi. w odroznieniu od mieszkajacych kawalek na poludnie karenow, wielu shanow doszlo do porozumienia z rzadem. generalowie przymykaja oko na produkcje opium, shanowie zas, w zamian za poblazliwosc, zapomnieli o walkach wyzwolenczych. ale zostawmy polityke. rozmowy o polityce tez nie sa pozbawione ryzyka.
z kalaw do inle idzie sie trzy dni. mozna by szybciej, ale wtedy mija sie mniej wiosek. a my chcemy wiecej, bo to jak podroz w czasie. droga z kalaw do inle wyglada jak gigantyczny skansen. zycie wyglada tu tak, jak wygladalo sto, dwiescie lat temu. wplywy cywilizacji mozna policzyc na palcach jednej reki: torebki foliowe, puszki, blacha, ktora zastapila plecione z lisci pokrycia dachow, bez sensu, bo przez nia skwar w porze suchej i nie do wytrzymania huk w deszczowej, podlaczany do akumulatorka przenosny telewizor, metalowe i plastikowe pojemniki do noszenia wody, koniec. cala reszta pamieta ich praojcow. tradycyjne domy o wyplatanych z bambusa scianach, wewnatrz nich paleniska, otwarte, bez kominow, by dym wyplaszal insekty, plecione recznie kosze i maty, na tych matach odbywa sie cale zycie, sa lozkiem, stolem, siedziskiem, drewniane plugi, radla i cepy, kute przez kowali noze i maczety, zaprzezone w woly drewniane wozy, byt uzalezniony od kaprysow pogody. nie ma pradu, nie ma biezacej wody, nie ma kanalizacji. jedyna w promieniu wielu kilometrow pomoca w chorobie jest staruszek-zielarz, sam juz ledwo chodzacy. kobiety rodza dzieci przy pomocy innych kobiet, dzieci nawet te male, pracuja na rowni z doroslymi, dorosli rzadko kiedy wybieraja sie poza swoje wioski. ich twarze, mimo usmiechow, surowe i zmeczone. dlonie spracowane. czas tu plynie powoli, monotonnie, bez nadziei na zmiane. dla nas – nierzeczywisty, egzotyczny swiat. odlegly, fascynujacy i pociagajacy. ale my, za dwa dni bedziemy juz gdzie indziej.

zaw soe

DSC_1306.jpg

pojawil sie na tarasie dokladnie w chwili, gdy niebo peklo wieczorna ulewa. to nawet nie byla rozmowa, nie potrzebowal rad, wsparcia, innego punktu widzenia. to jego dusza krzyczala, ze nie ma juz czym oddychac. usiadl i jak ten swiat w dole, splynal potokiem slow.
„tu, w birmie ludzie sa dziwni. wszyscy pozamykani, kazdy tkwi w swoich sprawach, skazuja sie sami na siebie. to zle, irytuje mnie to, bo gdyby sie otworzyli, to wszystkim nam latwiej by bylo.”
zaw soe urodzil sie w myingyan, niewielkiej miejscowosci na zachod od mandalay. 31 lat temu. mlodszy z dwojki braci, wychowywany przez dziadkow, bo jego matka zmarla niedlugo po porodzie. pokorny, sumienny buddysta. juz jako mlody chlopak przyjechal do mandalay w poszukiwaniu wiedzy i zaraz potem pracy. po kilku dorywczych zajeciach, znalazl swoje miejsce w hotelu mandalay swan. tu, jako boy hotelowy pracuje do tej pory.
„to bardzo dobra praca, mam dzieki niej utrzymanie, poza tym spotykam ludzi i moge cwiczyc angielski. a kiedy juz bede dobrze mowil po angielsku, to moze awansuje. wtedy na pewno bede zarabial wiecej niz teraz. dla mnie to nie takie wazne, ale dla mojej dziewczyny – bardzo. choc… kiedys tak nie bylo. poznalem ja ponad rok temu, nie miala kompletnie nic, nie miala domu, pieniedzy, bo ona tak samo jak ja – jest sierota. od razu ja pokochalem i ona mnie pokochala, bylismy bardzo szczesliwi. po kilku tygodniach spotkan, zamieszkalismy razem. ja zamienilem swoj pokoj na wiekszy, dla nas dwojga. mamy teraz tez kuchnie, gdzie mozna gotowac obiady. a od niedawna radio, uwielbiam radia sluchac, caly czas jest wlaczone. zaraz po przeprowadzce urzadzilem dla sasiadow skromna uroczystosc. soki, ciastka, cukierki. to bylo zamiast slubu, no bo na slub nas nie stac, poza tym obydwoje nie mamy juz zadnej rodziny. a dzieki temu przyjeciu moglismy sobie spokojnie, bez zlych opinii i spojrzen zamieszkac w jednym mieszkaniu. moja dziewczyna byla bardzo szczesliwa. wtedy mowila, ze wszystko jest niewazne, ze jedyne czego pragnie, to byc ze mna, w jakichkolwiek warunkach, ze moze nawet mieszkac na ulicy, byle tylko ze mna. byla dla mnie bardzo dobra. kochala mnie. tak… potem tez byla dla mnie bardzo dobra, tylko sasiedzi zaczeli mowic, ze kiedy ja jestem w pracy, jej nigdy nie ma w domu. ze pali papierosy, zuje betel, gra w karty. ale ja im nie wierze. wtedy im nie wierzylem. teraz, sam juz nie wiem, no chyba tez nie… po jakims czasie, ona sie zmienila. chciala zebym kupowal jej drogie ubrania, buty. kiedy wracalem do domu, opowiadala, ze sasiadka ma ladna, nowa sukienke. ja tlumaczylem jej wtedy, zeby nie patrzyla na innych, nie porownywala sie do nich. jedyne do czego powinnismy sie porownywac, to nasza wlasna przeszlosc i przyszlosc. ze przeciez jeszcze niedawno mieszkala na ulicy, a teraz ma dach nad glowa, ma wlasne rzeczy, ma milosc. ze jest nam przeciez dobrze. i zeby byla cierpliwa, bo celem mojego zycia, jest zeby ja uszczesliwic. i ze z radoscia jej kupie i nowe sukienki i buty, co tylko bedzie chciala, ale jeszcze nie teraz, bo jeszcze niewiele mamy, teraz, na razie jest ciezko, ze musi chwile poczekac…”
odplywa. jego wzrok, zawiesza sie w kroplach deszczu. dlonie bezwiednie sciskaja niewielki breloczek przy kluczach. smutnieje.
„…nie pamietam kiedy to wymyslila, nie wiem jak znalazla kontakty. ja bylem temu przeciwny od samego poczatku, ona sama, po kilku razach, zaczela obiecywac, ze ten juz bedzie ostatni. ale lubila to, bo lubi miec pieniadze, latwo je zdobywac i szybko wydawac. nie wiem, moze powinienem byl na nia krzyknac…”
zaw soe zjawil sie w hsipaw wczesnym popoludniem. zostawil w hotelu swoj bagaz i wybiegl na spotkanie. swojej dziewczyny nie widzial od prawie dwoch miesiecy. dzis tez sie nie udalo, dotarl na miejsce za pozno.
„…musialem juz przyjechac, musialem przeciez sprawdzic, jak oni ja tu traktuja. czy czegos jej nie brakuje…”
cztery miesiace wczesniej spadla na niego jak grom, wiadomosc, ze ja zlapali.
„… jechala na chinska granice, z poprzyklejanym do ciala, nielegalnym transportem birmanskich jadeitow. mimo ze do tej pory przechodzila kontrole, tym razem sie nie udalo. nikt o nic nikogo nie pytal. zolnierze wzieli kamienie, a ja aresztowali. i tak trafila do hsipaw. dlaczego tu? nie wiadomo. to cud, ze mogla zadzwonic i jakos mnie zawiadomic…”
jak dlugo tam zostanie, nikt nie potrafi powiedziec. w tym kraju prawo nie dziala, nie ma oskarzen, sadow, nie ma procesow, obrony. policja, wojsko, wladza – wszyscy kompletnie bezkarni. ich humor decyduje, co stanie sie z czlowiekiem.
„… teraz jest bardzo ciezko. ja bardzo za nia tesknie i martwie sie co z nia bedzie. moga zrobic z nia wszystko. zamknac bez procesu, wypuscic za dwa tygodnie, najgorsza jest ta niepewnosc. poza tym w kazdym miesiacu musze dla niej wplacac 50 tysiecy kiatow. mowia, ze na jedzenie. gdybym tego nie zrobil, mogliby przestac ja karmic albo zle zaczac traktowac. 50 tysiecy to duzo, wiecej niz koszt posilkow, za tyle moglismy przetrwac nawet caly miesiac. wynajem, prad, gaz, zakupy… nawet nie jest w wiezieniu, ciagle przebywa w areszcie… zeby sie z nia zobaczyc musze zaplacic policji dwa-trzy tysiace kiatow… dzisiaj mnie nie wpuscicli, ale jutro sprobuje, kazali mi wrocic rano… musze ja zobaczyc…”
przestalo padac. wstal. poszedl. „nie porownuj sie do innych. porownuj sie tylko do wlasnej przeszlosci i przyszlosci”, jego slowa wciaz drgaly w poburzowej ciszy.

da sie!…..thank you!

DSC_1227.jpg
KLIKNIJ TU, ZEBY OBEJRZEC ZDJECIA

czas spedzony w birmie skierowal nasze mysli w strone obozow birmanskich uchodzcow. oficjalnie, obozy te nie istnieja. poniewaz oficjalnie nie istnieja, nie maja tez oficjalnego wsparcia.
wymyslilismy sobie tydzien temu, ze skoro i tak chcemy wetknac tam nasze nosy, to byc moze uda sie pojechac ze wsparciem nieoficjalnym. poniewaz swoich rzeczy mamy do oddania niewiele, napisalismy kilka ogloszen, ze jesli ktos, ma byc moze cos, to prosimy niech zostawi, a my to przewieziemy dalej. w piatek porozwieszalismy je w okolicznych hotelach. dzis, z wielka niesmialoscia ruszylismy sprawdzic, czy cos bedzie.
iiii…. uwaga, uwaga! ledwo dotaszczylismy do siebie wielki wor pelen ciuchow! przeslicznie dziekujemy wszystkim osobom, ktore zdecydowaly sie pomoc! jestesmy najszczesliwsi, ze tak to. za moment ruszamy na polnocny-zachod.

inez… pieknie dziekuje za korekty! a teraz w cudownym britisz inglisz:)

the time we’ve spent in burma, pushed our thougts to the burmese refugee camps. oficially, those camps do not exist. because they don’t exist, they don’t get any official support. so, a week ago, it came to our minds, that if we are going there away we can go with some unofficial help. because we have very few things to give away, we wrote some announcements, that if someone maybe has some clothes, they could leave them and would fetch and transport them to the camps. on friday we left announcements in nerby gusthouses. today, we went to check if something was waiting for us.

aaaaand….. we could hardly carry this huge bag full of clothes! we would like to send a biiiig “thank you” to everybody who helped us! we are so happy, that it worked! and in a moment we are heading north-west, to the camps.

bagan

DSC_0859.jpg
KLIKNIJ TU, ZEBY OBEJRZEC ZDJECIA

bagan jest super. ma 4400 prawie tysiacletnich swiatyn. i maja malunki. i ekstra jest ogladac wszystkie te swiatynie. zwlaszcza kiedy dzien caly jezdzi sie na rowerze. no ale jeszcze ekstrciej jest kiedy jest pelnia i w czasie tej pelni, ukradkiem, zupelnie nielegalnie spi sie wsrod swiatyn w namiocie. i taka jest cisza i magia, ze tylko dreszcze ida. i jedno co mozna zrobic, to zostac tu dzien, noc, dzien jeszcze.

pelnia

DSC_9395.jpg
KLIKNIJ TU, ZEBY OBEJRZEC ZDJECIA

pelnia. a w pelnie parada. ida, buddow wioza, na wozach megafony, muzyka piszczy, wrzeszczy, ciesza sie, klaszcza, graja, wodzirej na przedzie kolumny skoczny rytm nadaje, troche sie szata zsunela, nie szkodzi, poprawimy i jeszcze odswietniej, z zamachem, juz wszyscy zapomnieli, ze troche wstydu bylo, za nimi i bebny i trabki i male klekotki, piszczalki, a potem w rzadku dzieciaki, panie, paniusie, damulki odswietnie przystrojone, but dwa numery za duzy, a co tam! a obcas jaki, oglada sie spoglada, widzieli wszyscy? to dalej, kolory parasolek, sukienek, wstazek zmieszane, a wszyscy listki, galazki, bukiety buddom niosa. po drodze gapiow roj czeka, slodkie ciasteczka rozdaja i chlodne lemoniady, zolta, czerwona, zielona, ach, co za swieto przepiekne, usmiechy, okrzyki, bujania, a tu co? uuuu awanturka, pan chyba wypil zbyt duzo, pod rece i do domu, swietowac trzeba umiec, tym bardziej, ze prog juz za rogiem, otwarte wrota swiatyni, zloto posazkow migocze, biel, czerwien, swiatlo, cssi, ciszej, skupienie, ofiarowanie, podzieka i prosba niesmiala. bo… pelnia zyczenia spelnia. tak ponoc mowia. gdzies w swiecie.

meczydusze

DSC_0559.jpg

bedzie politycznie niepoprawnie. trudno.
wszyscy sie zachwycaja magia, duchowoscia. urokiem dzwonkow o swicie, kiedy rzadkiem, gesiego mnisi plyna ulica wsrod prosb o datek, jalmuzne. kazdemu sie serce otwiera na dzwieki mantr modlitewnych. czarownosc, uniesienie, cierpliwosc, pokora, wspolczucie. budza szacunek, podziw, bo budda, bo skromnie, bo boso.
a mnie po prostu zlosci, gdy stanie taki przede mna i mimo ze odmawiam, a on wtedy odejsc powinien, wciaz stoi. stoi i patrzy. a ja mu nie dam nic dzisiaj, bo dwoch juz przed nim dostalo. i jeden spojrzal na banknot, dostrzegl nominal i… prychnal. odwrocil sie na piecie i odszedl obrazony. a ja za ten banknot jem obiad, wiec wcale to nie malo. drugi sie zjawil po chwili. dostal banany. reakcja? no prosze, rozczarowanie. money – wyjasnia, you. money. a mi sie przypomina wczorajsze stoisko z filmami i mlodzi mnisi schyleni, grzebia, wybieraja, juz kupka odlozona. a potem wyluskuja z toreb, z zakamarkow, garsci pomietych banknotow. skad maja? od tamtej staruszki, ktora w poboznym odruchu oddala im wlasnie posilek? a moze od rikszarza, ktory pojedzie pol darmo, bo mial dzis niewielu klientow? jedno wiem. nie ode mnie. dlaczego? a bo dzien wczesniej dopadlo nas spostrzezenie, ze czemu rano bez butow, a po poludniu juz w klapkach? i czemu z papierosem? a czemu na motorze? a czemu wieczorem z lodem, skoro czescia rygoru sa tylko dwa posilki? ostatni kolo poludnia?
coz… zobaczylam. nie wierze.

pragnienia

DSC_9477.jpg
KLIKNIJ TU, ZEBY OBEJRZEC ZDJECIA

„blyszczaca tafla wody przenosi w starodawne zakamarki czasu. do opowiesci o wedrowcach, przygarbionych samotnikach, oczy zmruzone sloncem, stopy twarde jak skala, chrzest piachu, tamburynki zwiru, gadaja o wyblaklych, bambusowych tyczkach, o tym jak na nich wieczory, swity sie wspieraja. mimo zmeczenia, upor, ciekawosc, chciwosc zycia, gnaja w cichnace echa, ciagna w noc nieznana. poszli, znikneli punkcikiem. blogoslawienstwo zostalo.”

te dzbany stoja wszedzie. przy domach, pod drzewami, na rozstajach drog, w lesie… nowe, stare, zmurszale. skad pochodzi ten zwyczaj nie sposob sie dowiedzec. wszyscy pytani ludzie odpowiadaja to samo: byl zawsze. i bedzie, bo… szczescie. bo kiedy o poranku przychodzisz dzbany umyc, przeplukac i napelnic chlodna, swieza woda, czekaja tam na ciebie cieple mysli, podzieki, blogoslowienstwa ludzi, ktorzy wczoraj przechodzac pragnienie ugasili. nie sposob zlekcewazyc dobrej wrozby codziennej.

poszukiwacze

DSC_0558.jpg
KLIKNIJ TU, ZEBY OBEJRZEC ZDJECIA

chwila po pierwszej, upal prawie czterdziesci stopni. dwunastoletni moze chlopak, szczekajac z zimna zebami wychodzi z wody. cale cialo w gesiej skorce. kuca na kamienistym brzegu i pozdrawia nas rozdygotanym skurczem usmiechu. okrywa sie longyi jak kocem, wyciaga zza kapielowek mala buteleczke, podaje starszemu i zamiera, wpatrzony w jego wzrok przeczesujacy zawartosc. po krotkiej chwili i kilku wymienionych slowach obie twarze rozjasnia usmiech, a na plecach malego laduje pelna aprobaty i zadowolenia dlon. tak, tych kilka brunatnych okruchow, to zloto.
choc wszyscy wiedza, ze poszukiwanie zlota to loteria, wiedza tez, ze ta rzeka jest szczodra. dlatego kazdego dnia o swicie, kilkudziesieciu mezczyzn i chlopcow zanurza sie w jej nurcie i mozolnie, garstka po garstce przeczesuje wydobywany z dna piasek. i znajduja. wlasciwie codziennie, kazdy z nich znajduje tyle zlotego proszku, ze moga z niego wyzyc. wieczorem ida na targ i sprzedaja male grudki miejscowym jubilerom. zarabiaja zazwyczaj od poltora do trzech tysiecy kiatow dziennie. poltora do trzech dolarow. niewiele, jednak tu, w hsipaw, mozna sie za to utrzymac.
ale nie jest lekko. pora sucha bezlitosnie parzy sloncem, pora deszczowa, kiedy temperatura spada do okolic zera, odcina zrodlo utrzymania, woda jest zbyt zimna. codziennosc zas, jest nieprzyjazna i wymagajaca. walka z silnym nurtem. monotonne: nagarnac piach, wyrzucic smieci, rosliny i kamienie, przeplukac, przesiac, przeplukac, sprawdzic – nic. nastepna porcja, to samo. kolejna – znowu nic. wiec dalej, pol metra glebiej…dziewiec, dziesiec godzin.
na szczescie, jest cos jeszcze. bo mimo ze zloty pyl zapewnia im utrzymanie, to nie o niego tu chodzi. gdy poszukiwacz odgarnie kolejna warstwe piasku, bezglosnie znika pod woda. a kazde zanurzenie jest szansa, obietnica. ze dzis, ze tym razem trafie, to czego szukam najbardziej: skarb. moze sie trafi pierscionek, kolczyk, figurka, moneta. to one sa warte najwiecej. bo jeden malenki posazek to caly miesiac pracy, stara moneta – dwa nawet. i to im daje sile, w tym caly sens szukania. hazard dnia powszedniego.

nowe

DSC_8871.jpg
KLIKNIJ TU, ZEBY OBEJRZEC ZDJECIA

ksiezyc wyznacza rytm. przychodzi nowe, wypiera stare, nadzieja, bedzie czysciej, schludniej, swiezej. tu, to oczyszczenie jest doslowne. noworoczny songkran (tajlandia), thingyan (birma), pii mai (laos), to swieta wody. paradoksalnie, bo to koniec pory suchej i kazda kropla jest na wage zlota. a moze nie paradoksalnie? moze to magia sympatyczna kaze wode wylac, zmarnotrawic, by podobne przywolalo podobne? by lsniace od wody ulice sciagnely wyczekiwany monsun? by nadszedl ozywcza sila, przynoszac nowy rok? nowe zycie?

wiza

DSC_0541.jpg

roznica stu procent pomiedzy cena podana a rzeczywista nie robi w azji wrazenia. roznica dwustu, przywoluje usmiech, trzystu – sugeruje, ze ten mily pan vis a vis, to hindus. labirynty negocjacji i targow nie sa az tak zawile jak by sie to moglo na pierwszy rzut oka wydawac. wieki i tradycja ustalily zasady. jedna z nich, to szacunek do drugiej strony i zwiazana z nim w naciaganiu uczciwosc. tak, tak, to nie jest pomylka. wlasnie w naciaganiu uczciwosc. to proste i logiczne, bo poza dobra cena liczy sie akt kupowania: rozsmieszyc, zaciekawic, zaskoczyc, polubic, zabawic. i nie ma tu miejsca na kanty, kazdy ma pojsc z przekonaniem, ze zrobil dobry interes. tu wazna jest reputacja, bo dzieki niej klient wroci. stad wlasnie, zwyczajowe, okolo stu procent przebicia. my wiemy, ze wy wiecie, ze wiemy… wszystko jasne.
potrzebna nam byla wiza. do birmy. na za tydzien. dwadziescia, trzydziesci dolarow, zalezy gdzie sie zalatwia. maksimum 900 bahtow, to wiedzielismy na pewno. z lenistwa? z ciekawosci? przeszlismy po agencjach. i… bingo! czegos takiego chyba sie nigdzie nie znajdzie. pani, bez zajakniecia, podaje cene: 3200. ale to piec dni czekania, polecam 5700 i wiza bedzie na jutro. na potwierdzenie jej slow, na biurku laduje tabelka. uszom, oczom nie wierze. tooo… my sie zastanowimy. a! a mam jeszcze pytanie… wy duzo tych wiz zalatwiacie? o tak, nie musicie sie martwic, bo mamy doswiadczenie. aha, czyli maja klientow. coz mozna powiedziec… no brawo! bezmyslnosc rodzi bezczelnosc.

dwa dni pozniej, zalatwiamy wizy w ambasadzie. z dnia na dzien, w milej cenie 810 za sztuke.