szkoda tego swiata dla ludzi

komiks-cameron-higlands.jpg
KLIKNIJ TU, ZEBY OBEJRZEC ZDJECIA

cameron highalands. niecale 10 lat temu, 10 minut spaceru przenosilo do kipiacych zyciem, ocienionych gesta dzungla wzgorz. rzadko porozrzucane male wioski i rude, zwirowe drogi pomagaly odnalezc szlak. mozna bylo isc caly dzien i nie spotkac nikogo. krolujacą dookola ciemną zielen lasu, co kilka, kilkanascie kilometrow rozswietlaly pokryte soczystoscia herbacianych krzewow pagorki. bylo pieknie, magicznie i cicho. bylo.
dzis, ciezko mi uwierzyc, ze to to samo miejsce. wielkie, kilkusetmetrowe skaly, rozpolowione, rozdarte, rozkradzione, niemo zieja naglizem swych marmurowych wnetrz. pol, to zielona gora, pol – kamienny trup. miedzy nimi autostrada prowadzaca wglab wzgorz. te, jeszcze niedawno tetniace lesnym gwarem, dzis cale sa pokryte zmarszczkami foliowych szklarn. w tych szklarniach rosna kwiaty. na eksport do japonii. kraj kwitnacej wisni barwi sie bukietami, pagorki cameron highlands dusza sie pod plastikiem. pieniadze, pieniadze, pieniadze… kiedys urocze wioski, stercza pietrami hoteli, na drzewach wzdluz glownej drogi, zamiast lisci – lampki. niezdarnie koloruja szary, betonowy smietnik. kurorty, spa, wczasowiska, kusza swoich gosci widokiem na koparki.
jedyne co pozostalo, to te zielone plantacje. na szczescie krzaki herbaty slabo rosna pod folia.

cameron highalands. niecale 10 lat temu, 10 minut spaceru przenosilo do kipiacych zyciem,

ocienionych gesta dzungla wzgorz. rzadko porozrzucane male wioski i rude, zwirowe drogi

pomagaly odnalezc szlak. mozna bylo isc caly dzien i nie spotkac nikogo. krolujacą dookola

ciemną zielen lasu, co kilka, kilkanascie kilometrow rozswietlaly pokryte soczystoscia

herbacianych krzewow pagorki. bylo pieknie, magicznie i cicho. bylo.
dzis, ciezko mi uwierzyc, ze to to samo miejsce. wielkie, kilkusetmetrowe skaly, rozpolowione,

rozdarte, rozkradzione, niemo zieja naglizem swych marmurowych wnetrz. pol, to zielona gora,

pol – kamienny trup. miedzy nimi autostrada prowadzaca wglab wzgorz. te, jeszcze niedawno

tetniace lesnym gwarem, dzis cale sa pokryte zmarszczkami foliowych szklarn. w tych szklarniach

rosna kwiaty. na eksport do japonii. kraj kwitnacej wisni barwi sie bukietami, pagorki cameron

highlands dusza sie pod plastikiem. pieniadze, pieniadze, pieniadze… kiedys urocze wioski, stercza

pietrami hoteli, na drzewach wzdluz glownej drogi, zamiast lisci – lampki. niezdarnie koloruja szary,

betonowy smietnik. kurorty, spa, wczasowiska, kusza swoich gosci widokiem na koparki.
jedyne co pozostalo, to te zielone plantacje. na szczescie krzaki herbaty slabo rosna pod folia.

dedo

DSC_0436.jpg

juz chyba na zawsze pozostanie: dedo. zaden tam stop-autostop, hiczhajking (jak to brzmi!), czy inny salongis-matkamine. dedo to po hiszpansku kciuk. kciuk lapie okazje. okazje wioza w dal. jechanie okazja to dedo. statystyka dni ostatnich: na kapuscie, na komposcie, z benzyna, z rodzina, z chinczykiem, malajem, hindusem, z przyczepka. i rekord: penisula malezyjska, w najszerszym swoim kawalku, z zachodu na wschod – godzin: piec. zaden VIP-autobus tego nie potrafi! vamos mi amor!

wywiad w drodze: my

tamtaramy.jpg

zapraszamy na niecodzienny cykl!
kazdy z nas podrozuje. wiekszosc, juz dlugo. zadalismy sobie 12 tych samych pytan i wszyscy na nie odpowiadamy. kazdy po kolei i po swojemu. po co? bo tak. zobacz, a moze jutro i ty spakujesz plecak i pojedziesz…

dzis: my

1. Trzy kraje bez ktorych nie wyobrazasz sobie podrozowania.

polska, polska i… polska. bo gdyby jej nie bylo, nie byloby skad wyjechac. a cala reszta krajow…po drodze zdarzaja sie perelki takie jak patagonia. ale to chile czy argentyna? i to i to. albo wyspa penang w malezji, czy chaco w paragwaju, albo buenos… kazdego z miejsc, szkoda by nam bylo nie zobaczyc, ale tez zadne nie krzyknelo do nas – to ja! gdyby tak bylo, to stamtad bysmy teraz pisali. a my wciaz w drodze…

2. Co jest dla Ciebie najwazniejsze w podrozowaniu.

miec czas. zeby moc zyc w drodze. zeby moc sie zatrzymac i zamyslic nad tym, co sie przezylo. i czasem, tez troche postarac zejsc z utartych sciezek, rzucic wyzwanie zyciu i nie bac sie, bo los zawsze odwdziecza sie za wysilek.
poza tym – robic swoje i po swojemu, niezaleznie od tego, co dokola.

3. Jak dlugo sie przygotowywales przed wyprawy.

teoretycznie pol roku, bo wtedy zrobilismy pierwsze szczepienia. ale praktycznie – trzy miesiace, bo o tyle wczesniej musielismy zlozyc wymowienia w pracy. w tym czasie robilismy tez porzadki z kredytami mieszkaniowymi, rozwiazywalismy umowy z bankami, telefonami, kablowkami, internetami itd (kooooooszmar) oraz wynajmowalismy nasze mieszkania. ale gdybysmy nie byli tacy starzy i nie mieli tych wszystkich „garbow”, spokojnie wystarczyl by miesiac, bo do wyjazdu nie wiadomo dokad i nie wiadomo na ile, po prostu nie da sie przygotowac.

4. Co Cie wkurwia.

paradoksalnie, rasizm. to ze ciagle musimy placic frycowe za swoja biala skore. ze najpierw jestes dla ludzi bialasem, gringo, farangiem, a dopiero potem czlowiekiem. i to zupelnie niewazne, czy zyskujemy na tym czy tracimy, bo bywa i tak i tak, nie lubimy tego.
do szalu doprowadza nas tez naduzywanie przez ludzi slow „wyprawa”, „ekspedycja”, kiedy w gruncie rzeczy wiekszosc ich pobytu „na wyprawie” ogranicza sie do wykupowania sobie wycieczek w jednym z setek miejscowych biur turystycznych. a potem na blogach i w opowiesciach pojawiaja sie mrozace krew w zylach historie o zdobywaniu szczytow, przemierzaniu amazonki, pokonywaniu pustyni. nazywajmy rzeczy po imieniu. i nie udawajmy, ze bylismy sami w ruinach machu picchu. bo potem ludziom w polsce wydaje sie, ze zeby wyjechac, to trzeba byc nie wiadomo kim i pokonac nie wiadomo jakie trudnosci. a przeciez wcale tak nie jest.
a poza tym wszystkim, codzienne, do znudzenia kombinacje, co rano zjesc na sniadanie.

5. Za czym tesknisz najbardziej.

o bliskich nie bedziemy pisac, bo to oczywiste. a tesknoty, zupelnie niespodziankowo zaczynaja nas zaskakiwac. bo najpierw tesknilismy za sledzikiem i piecdziesiatka, polskim chlebem, serem… ale z czasem przylapujemy sie na tym, ze ogromnie tesknimy za pustka patagonii, wybrzezem urugwaju, chilijskim carmenere, wanna w la paz, boliwijska empanada…
o! wiemy! zeby moc usiasc i pogadac z polakami i zrozumiec sie w pol slowa i nie musiec juz ciagle tlumaczyc sie z „narodowych” skojarzen.

6. Jak sobie poukladales sprawy z praca, kariera, z luka w CV.

praca zostala rzucona. kariera, no coz, bedac w polsce, nigdy bysmy nie zrobili wystaw w buenos aires, santa cruz i bangkoku. a luka w cv, hm, jestesmy w tej szczesliwiej sytuacji, ze nasza praca w polsce polegala na byciu kreatywnym, obydwoje jestesmy grafikami i taki wyjazd to bonus, a nie zawieszenie. poza tym, nieustannie robimy mnostwo rzeczy zwiazanych z naszym zawodem, tylko ze teraz, takich dla siebie, wlasnych i co za tym idzie, wciaz zbieramy portfolio. no iiii, konczymy wlasnie trzecia juz okladke do ksiazki, ktora niedlugo zostanie wydana w polsce:)(nie, nie naszej:), wiec jakos obywamy sie bezlukowo.

7. Jak przelamac strach i obawy przed samotna wyprawa?

pojechac we dwojke :PPPPPPPPPPPPPP
no, no, no, w tym pytaniu musimy odpowiedziec podwojnie:)
m: jak wyzej. ale… kiedys jezdzilam tez sama. i tak to wychodzilo, ze sama bylam tylko wtedy, kiedy tego chcialam. jest tylu ciekawych ludzi po drodze, z ktorymi mozna zagadac sie przez wieczor, pojezdzic przez tydzien… to daje i poczucie bezpieczenstwa i duzo wolnosci. to byl tez czas, kiedy przydarzalo mi sie najwiecej zaskakujacych niespodzianek. spotykani w drodze „miejscowi” zabierali mnie do domow, pomagali, prowadzili w niesamowite miejsca. kiedy jezdzi sie we dwoje, tworzy sie jakis taki zamkniety balon, ludzie tak latwo nie zaczepiaja, nie oferuja gosciny. ale z drugiej strony sklamalabym mowiac, ze samej bylo lepiej. nic nie zastapi wspolnych „lalkniec” i swiadomosci, ze za kilka lat, bedzie mozna znienacka rzucic, ej, a pamietasz? i ten ktos bedzie dokladnie wiedzial, czul i rozumial, o co ci chodzi. ale wracajac do pytania. ja jestem najwiekszym chyba tchorzem tego swiata. wiecznie boje sie wszystkiego. serio. i skoro dalam rade, to kazdy da.
t: jak wyzej, ale… ja to nie wiem, bo nigdy na tak dlugo nie wyjezdzalem sam i jestem z tego powodu bardzo szczesliwy 🙂
ale pamietajac swoje samotne wedrowki w gorach i samotne wyprawy rowerowe, to albo jest sie gdzies w srodku ducha nomadem i wtedy takich obaw po prostu nie ma, albo jestes zwierze stadne i nawet wyjezdzajac sam zawsze jestes z innymi ludzmi. a tak czasem, gadajac z margot, zazdroszcze jej po cichu, ze mogla wyjechac sama na tak dlugo, bo ja juz teraz nie moglbym nie dzielic sie z nia swiatem, ktory widze.

8. Od czego zaczac?

od powiedzenia sobie, ze jedziesz, zmiany „chcialbym/chcialabym” na „chce”. bo dalej, wszystko, predzej czy pozniej przyjdzie samo. nauczysz sie jezyka, spakujesz namiot, zrobisz szczepienia, zwolnisz sie z pracy…
i w koncu, wyladujesz „tam”, rozejrzysz sie i krzykniesz w duszy: o kurwa! co ja tu robie? i odpowiedz znajdziesz za pierwszym zakretem.

9. Kiedy wracasz?

jutro? za rok? na wiosne? to kompletnie niewazne. wazne, zeby z tego powrotu nie robic paranoi.
m: przed moim pierwszym w zyciu wyjazdem, uslyszalam pytanie – a po co wlasciwie ty tam jedziesz? – nieswiadoma tego co mowie, odpowiedzialam – po to, zeby zachorowac na nieuleczlna chorobe niemoznosci usiedzenia na dupie.
i tak to jest. im szybciej sie wroci, tym szybciej znow sie wyjedzie.
t: nie jestem juz mlodziez. wyjechalem po raz pierwszy na tak dlugo. znajomi mowili: no co ty stary, na tak dluuuugo? i co? margot pytala: a nie bedziesz chcial wrocic za miesiac? i co? i dupa. zyje. czy tu czy tam. czy tu teraz, a tam zaraz. to tylko zycie. az zycie. powrot jest pojeciem wzglednym. bo wracajac do polski bedzie trzeba potem wrocic do la paz. wracajac do la paz, trzeba bedzie wrocic do baganu. i tak dalej i tak dalej. wroce jak skompletuje juz wszystkie miejsca do powrotow.

10. Najbardziej nieprawdopodobna historia z twojej podrozy.

oj dajcie nam spokoj. bylaby, gdyby nas zatrudnili na stacji polarnej arctowski. ale wlasnie odpowiedzieli, ze nie tym razem. za rok probujemy znow. wtedy mozemy wrocic do tego pytania.

11. Najbardziej magiczne miejsce, w ktorym byles i dlaczego.

nie ma miejsc. sa przezycia.
chronologicznie, bo nie umiemy powiedziec, co bardziej.
wigilia w paragwajskim chaco. polski misjonarz, salezjanin, ale tak naprawde medrzec, filozof, przez duze f, sam o sobie mowiacy – szaman, 50 stopni w cieniu, rozmowy z nim, dookola nieprawdopodobnie surowa natura, kompletne bezdroza, kiedy tam trafisz, czasem na dlugie tygodnie jestes „utkniety”, jedno z tych miejsc, o ktorych sie pisze koniec swiata, srodek nigdzie, dusza sie tam przeraza. i nagle… wiglia, prawdziwa kolacja, zyczenia po polsku, polski oplatek, niesamowita bliskosc, nie, nie wiemy jak to opisac…sie nie da sie.
oboz birmanskich uchodzcow. pogranicze birmy i tajlandii. zupelnie obcy ludzie, po kilku chwilach stali sie jak rodzina. przyjeli nas bez oceniania, „bez metek”, takich jacy bylismy. chyba nigdy, nikt nie dal nam, na dzien dobry, az takiej przestrzeni do bycia soba. takiego po prostu. ich otwartosc, ich usmiech, i cieplo skontrastowane z wiedza, ze przeciez kazdy z nich ma za soba wiezienie, tortuty, smierc bliskich, przesladowania, karabin przy czole…
minely juz dwa miesiace, a my wciaz tam jestesmy. nasze serca zostaly z nimi. i tego tez, nie wiemy jak opisac.

12. Dowolne pytanie i dowolna odpowiedz:)

tomeeeeek, kochasz mnie? no, a ty mnie? no ba!
albo,
pytanie: …
odpowiedz: zazwyczaj ludzie jedza chleb. czasem jedza chleb z maslem. a my, podrozujac, znajdujemy po drodze kawalki dzemu.

KLIKNIJ TUTAJ, ZEBY ZOBACZYC WSZYSTKIE WYWIADY

nielegalni

DSC_1384.jpg

KLIKNIJ TU, ZEBY OBEJRZEC ZDJECIA

/wszystko, co zostalo tu opisane, mialo miejsce dwa miesiace temu. niestety, z tygodnia na tydzien, staje sie coraz bardziej aktualne./

Oficjalnie ich tam nie ma. 15 tysięcy Birmańczyków, żyjących w obozie Nu Po. Nie ma też, pozostałych 133 tysięcy, mieszkających w kolejnych ośmiu obozach, ani około miliona, przebywających nielegalnie w strefie przygranicznej. Ponieważ Tajlandia nie podpisała Konwencji Genewskich, nie obowiązują jej międzynarodowe przepisy o ofiarach reżimow. Te, nie mogą więc liczyć na oficjalne przyznanie „statusu uchodźcy”, dającego im prawo do pracy, nauki, leczenia czy swobodnego poruszania się po kraju. Z potrzasku terroru junty, trafiają w pułapkę zamkniętych obozów.

Oficjalnie, nas też tam nie było, bo żeby dostać się do obozu, trzeba zdobyć przepustkę, a wspierające uchodźcow, Tajsko-Birmańskie Konsorcjum Graniczne (TBBC), wydaje je bardzo niechętnie. W drodze do ich biura w Mae Sot, trafiliśmy przypadkiem do birmańskiej biblioteki. Tam spotkaliśmy King’a Zero. Ten młody, niepozorny mnich, współzałożyciel sieci zwalczanych w Birmie bibliotek The Best Friend, okazał się też jednym z przywódców Szafranowej Rewolucji – zainicjowanych przez mnichów i krwawo stłumionych przez juntę, pokojowych marszów z września 2007 roku. Mieliśmy szczęście – wybierał się właśnie do Nu Po, na obchody 65 urodzin Aung San Suu Kyi i jako gość honorowy uroczystości, stał się naszą przepustką do zamkniętego świata obozowej codzienności.

W objęciach dżungli
Do oddalonego o niewiele ponad 200 kilometrów od Mae Sot, obozu Nu Po, w czasie pory suchej, jedzie się 4-5 godzin. Kiedy przychodzi monsun – dużo dłużej. Drogi w tym rejonie są gorsze niż w pozostałej części kraju. Sytuacja przy granicy jest wciąż niestabilna, więc nikt ich nie modernizuje.

Co kilka, kilkanaście kilometrów, uzbrojeni żołnierze zatrzymują przejeżdżające samochody. Logikę tych kontroli ciężko zrozumieć. Podchodzą, mierzą wzrokiem twarze pasażerów, czasem sprawdzają dokumenty i kiwnięciem głowy wskazują: ty! Wtedy ta osoba bez słowa wstaje, zabiera bagaż, płaci kierowcy i wysiada. Samochód odjeżdża, a ona zostaje z wojskowymi. Na skraju miasteczka, w polu, po środku dżungli.

W Nu Po jest zielono. Na pierwszy rzut oka, niemal romantycznie, bajkowo. Zbudowane z bambusa, pokryte liśćmi małe chatki przycupnęły pod ogromną skalną ścianą. Spomiędzy dachowych szczelin, leniwie wypełzają smużki dymu, dzieciaki bawią się na ścieżce, oburzony kogut ucieka przed pędzącym chłopcem. Mężczyźni, popijając herbatę dyskutują w cieniu tea shop’ów, siedzące na progu kobiety szepczą coś ze śmiechem. Między domami, zieleń. Bananowce, papaje, palmy, liana, podniebne korony porastających dżunglę drzew-gigantów. Ich strzeliste pnie, oblepione ciężkimi, monsunowymi chmurami. A dookoła – mur. Mroczna, nie do przebycia, rozkrzyczana bujność dżungli. Jeszcze niedawno, poza nią, nie było tu nic.

Sekcja 16a…
… staje się naszym domem na kilka najbliższych dni. Położona na skraju obozu, jest ciaśniejsza, bardziej klaustrofobiczna niż inne. Przejścia są tu węższe, a poprzyklejane do siebie chatki mają tylko po kilka, kilkanaście metrów kwadratowych. Ostatnie zabudowania dotykają już dżungli. Mieszkający w nich ludzie, traktowani są trochę po macoszemu.

Zarówno Nu Po, jak i pozostałe obozy zostały stworzone, by nieść pomoc uciekającym z przygranicznego dystryktu Karenom. Plemię to, jedno z siedmiu zamieszkujących Birmę, jako jedyne, wciąż nie zaprzestało walki zbrojnej. Dlatego ich stan, krok po kroku, metodycznie, zrównywany jest z ziemią przez wojska junty. Ogromne represje, bezprawne przesiedlenia i rzezie, od lat zmuszają mieszkających tam cywilów do ucieczki. Ci ludzie, to zazwyczaj prości, czasem wciąż niepiśmienni wieśniacy. W obozach stanowią dominującą większość. A w Sekcji 16a mieszka inteligencja. Wywodzący się z pozostałych grup etnicznych, pochodzący z większych miast, uczestnicy powstania studentów z 88 roku, byli więźniowie polityczni, działacze opozycji, zaangażowani w walkę mnisi. Karenowie im nie ufają.

M. poznajemy tuż po przyjeździe. To od niego – mimo wciąż powracającego, urywającego opowieści „ale nie mogę wam wszystkiego powiedzieć” – dowiadujemy się najwięcej. A wie on dużo, bo to jego patriotyczne zadanie – wiedzieć. W Birmie konspirował, przekazywał informacje, rozkazy, organizował spotkania, budował sieci opozycji. Mimo, że wywiad deptał mu po piętach, nigdy nie został odkryty. Władza o nim wiedziała, ale nigdy nie udało jej się połączyć jego imienia z twarzą. To, oraz wrodzony spokój i ostrożność, pozwoliły mu przetrwać. Kiedy w Rangunie zrobiło się gorąco, zniknął, by teraz stąd, z Tajlandii, móc kontynuować walkę. Oficjalnie był i jest nauczycielem, ale nigdy nic nie wiadomo, lepiej nie podawać jego imienia i nie zamieszczać zdjęć. To takich jak on, boją się Karenowie. Bo nawet tu, w obozie, wciąż trzeba być czujnym, nigdy nie ma pewności, kto jest kim. Nieustannie przybywający, nowi uciekinierzy, przyjmowani są na podstawie zwykłej rozmowy z zarządzajacymi obozem, tajskim komendantem i głównie kareńskimi przedstawicielami uchodźców. Czasem nie posiadają nawet dokumentów, a na poświadczenie swojej tożsamości mają jedynie własne słowa. W takiej sytuacji łatwo się prześlizgnąć. M. walczy o wolność Birmy, jest po właściwej stronie. Ale kto wie, czy przybyły właśnie ze stolicy „inteligent”, nie jest tak naprawdę wysłannikiem junty, wtyczką wywiadu. A przecież tutaj mieszkają nie tylko „zwykli” uchodźcy.

Spacer
M. prowadzi nas przez obóz. Jest piątek, jeden z trzech w tygodniu dni targowych. Kiedy przyjechaliśmy, weszliśmy boczną ścieżką, bezpośrednio do Sekcji 16a. Dziś, po raz pierwszy mijamy główną bramę. Wzdłuż prowadzącej wgłąb zabudowań, szerokiej drogi porozstawiały się prowizoryczne, liche stragany. Każdy sprzedaje, co może, każdy kupuje, na co go stać. Warzywa, owoce, ryż, mięso. Kobiety przycupnęły nad metalowymi błyskotkami, garnki, trochę ubrań…

Przy jednym ze stoisk, M. zwalnia, przycisza głos i pyta: widzicie tego mężczyznę? – stoi tyłem, wysoki, koszula opięta na szerokich barkach skrywa gęste, tradycyjne rysunki tatuaży, symbol męstwa. Za nim dwaj młodzi chłopcy, jak rozdwojony cień, śledzą z najwyższą uwagą każdy jego gest – to kareński dowódca, bardzo ważna postać, teraz się tutaj ukrywa, ale pewnie niebawem wróci do partyzantów. Takich jak on jest tu wielu, granica jest bardzo blisko, przechodzą więc przez dżunglę, żeby wylizać się z ran, żeby odwiedzić rodzinę, przekazać wiadomości. Dlatego tak się boją wtyczek wywiadu w obozie.

Tuz przed zakrętem jest dom. Spory, murowany, inny niż wszystkie dokoła. W tym domu mieszka komendant. To także punkt kontrolny. Nie róbcie tutaj zdjęć – M. ledwo widocznym gestem wskazuje na budynek – dałem już do sprawdzenia wasze dokumenty, ale nie macie przepustki, więc lepiej się tu nie kręćcie, po co prowokować. Komendant ma w obozie władzę absolutną, tu wszystko zależy od niego, czasem od jego humoru. Ale Nu Po ma szczęście, jest stosunkowo niewielki i nie ma tu takich restrykcji, jak w części innych obozów. Nie ma wzmocnionego drutem kolczastym płotu, nie ma absolutnego zakazu wychodzenia. Uchodźcy mogą podchodzić do pobliskiego strumienia, czerpać wodę do picia, ta obozowa jest brudna, mocno zawapniona, mogą przemycić z dżungli trochę drewna na opał. Mogą wychodzić na drogę ciągnącą się wzdłuż zabudowań czy stosunkowo łatwo dostać potrzebną przepustkę, żeby pojechać do miasta. Ale ta „wolność” jest krucha, nie zawsze tak tu było i w ciągu jednej sekundy, zakazy mogą powrócić.

Krzyk kołatek
Jest wieczór, prawie dziesiąta. W niedawno wybudowanej świątyni Tammayou, King Zero prowadzi wykłady. Jest już niewiele osób, bo o tej godzinie nie można opuszczać swoich sekcji. Na skraju każdej z nich, pełniący wartę strażnicy wyłapują każdego, kto chciałby złamać ten zakaz. Niekiedy można za to trafić do więzienia. Więzienie to dół w ziemi. Pilnują też bezpieczeństwa, bo czasem linia walk potrafi się przesunąć. Granica tajsko-birmańska wciąż jest bardzo nieszczelna, przebiega środkiem dżungli, a po jej drugiej stronie wojna nie ustaje. Wiodąca do niej droga, rzadko podlega kontrolom, uciekający żołnierze potrafią dotrzeć aż tutaj.

Nagle, nocną ciszę przerywa przedziwny dźwięk. Z oddali, nadciąga falą głuche klekotanie. Krzyczy dookoła i płynie dalej w obóz. Alarm. Przed każdym domem wisi kołatka z bambusa, w razie niebezpieczeństwa, to one ostrzegają. Największym zagrożeniem tego miejsca jest pożar. Wszystko jest tu drewniane, wody jak na lekarstwo, nim ogień się zdąży roztańczyć, zrówna obóz z ziemią. Dzisiaj łuny nie widać, a więc to coś innego. Mężczyźni się podrywają, zwartą grupą ruszają w stronę źródła dźwięku. Spod ziemi wyrastają bambusowe tyczki, proca, szklane kulki. Na co dzień niewinne zabawki, bo broń jest tu zakazana. Nie mija nawet kwadrans, kiedy wszystko milknie. Jak gdyby nic się nie stało, King Zero ciągnie swój wykład, mężczyźni znów siedzą, słuchają, i tylko napięcie nie mija. Do skrajnej sekcji obozu, próbował się przedostać ktoś spoza, jakiś obcy. Spłoszony wszczętym alarmem rozpłynął się w czerni dżungli. W popłochu porzucil karabin. Złodziej? Stęskniony partyzant? Zabójca, wysłannik junty? Teraz to już nieważne. Teraz, trzeba zrobić coś z bronią. Do rana musi być czysto, bo jeśli komendant się dowie, mogą powrócić restrykcje.

Dzike słonie
Krążymy obozowym labiryntem ścieżek. Mijamy mini szpital, meczet, klasztory, kościół, gdzieniegdzie fronty domów zmienione w małe sklepiki. Wszystko prowizoryczne, koślawe, łatane, ubogie. Dochodzimy do szkoły. Jeden z pracujących tutaj wolontariuszy, siedzi na progu klasy i pali papierosa. Przy nim dwóch Birmańczyków, pomagających w szkole. Przyłączamy się do nich, przysłuchujemy rozmowie. Włoch uczy angielskiego, siedzi tu już od miesiąca, wymyślił sobie właśnie, że chciałby pójść na wycieczkę. Piechotą, do granicy. Uchodźcy, z niepokojem, zgodnie kręcą głowami: nie można. Nie można? Dlaczego? Marcello się nie poddaje. Przecież droga jest prosta, jeżdżą nią samochody, 15 kilometrów to dla mnie trzy godziny, chyba się nie zgubię. Ale jest niebezpiecznie, słyszy w odpowiedzi, jest b a r d z o niebezpiecznie, bo w dżungli są dzikie słonie. Możesz iść nad wodospad, my cię zaprowadzimy. Odpowiadamy za ciebie – urywają rozmowę.

Kilka godzin wcześniej, usłyszeliśmy to samo. Ale brnęliśmy uparcie, w końcu M. zrezygnował. Słuchajcie, wam nie wolno odchodzić od głównej drogi, bo w okolicznych lasach poukrywana jest broń. Tutaj jest zakazana, więc kiedy Karenowie uciekają z Birmy, żeby zamieszkać w obozie, zostawiają ją w dżungli. Gdybyście przez przypadek dotarli do tych miejsc, mielibyśmy kłopoty. Ludzie zrobią wszystko, by je utrzymać w sekrecie. Nie wiem czy mnie rozumiecie. Dla nas, to kwestia przetrwania. Gdyby tajskie władze znalazły te składy broni, mogło by to być pretekstem do likwidacji obozu. Więc dzikie słonie strzegą naszego być albo nie być.

Tea shop
Na wzór tego „wolnego”, obozowe życie skupia się wokół tea shop’ów. Kawa kosztuje tu grosze, a cienką, chińską herbatę dostaje się za darmo. To właśnie nad ta herbatą, pitą z maleńkich czarek spędza się długie godziny. Rozmawia, zamyśla, patrzy. Też tu przesiadujemy, słuchając, poznając ludzi.

Tony’ego wszędzie pełno. Jest żywy, gadatliwy, wiecznie uśmiechnięty. Jesteśmy w podobnym wieku i jakoś nam blisko do siebie. Spotkany w normalnym życiu, w pracy, na imprezie, mógłby być naszym znajomym. W Birmie był przewodnikiem, jeździł z turystami. Lubił swoją pracę, spotykał mnóstwo ludzi, ze wszystkich zakątków świata, mógł opowiadać o Birmie, wiódł dobre, dostatnie życie. Ułożył się z systemem, nie mógł na nic narzekac. Ma trochę za złe losowi, że wszystko się tak potoczyło. Ciężko mu się odnaleźć w tutejszej rzeczywistości. W odróżnieniu od mnóstwa przebywających tu ludzi, nie konspirował, nie walczył. Ot, przez zupełny przypadek, kilka zrobionych zdjęć, nagle stracił kontrolę nad swoim własnym życiem.
– Wiecie, ja wciąż w to nie wierzę. To był zwyczajny dzień, jechałem taksówką na lotnisko, żeby odebrać grupę turystów. Nagle zadzwonił telefon i mój przyjaciel powiedział, że służby wywiadu były u mnie w domu, że mnie szukają. Wiecie co to znaczy? Gdybym był wtedy u siebie, nie rozmawialibyśmy teraz. Zostałem oskarżony o nielegalne robienie zdjęć. Kilka miesięcy wcześniej, pojechałem na południe, przygotować trasę wycieczki. To było niedługo po przejściu cyklonu Nargis, a ja, jak wszyscy w kraju, nie miałem pojęcia o tym, co się dzieje w delcie Irrawady. To, co tam zobaczyłem, szokowało. Ludzie, którzy potracili wszystko, nie otrzymali żadnej pomocy, byli skazani sami na siebie. Przejeżdżając, zrobiłem kilka zdjęć i… pojechałem dalej. To wszystko. Kiedy odebrałem ten telefon i usłyszałem, że mnie szukają, byłem przerażony, nie miałem pojęcia, co robić. Ale wiedziałem, że za nic nie chcę trafić do więzienia. Kilkaset metrów przed lotniskiem, zatrzymałem taksówkę, zapłaciłem i wysiadłem. Do domu wrócić nie mogłem. Miałem przy sobie trochę służbowych pieniędzy, zadzwoniłem do biura, przeprosiłem szefa za to, że je zatrzymam i pojechałem do przyjaciół, do innej części Rangunu. Tam przenocowałem, a o świcie, wziąłem od nich kilka ubrań na zmianę i ukrywając się ruszyłem w stronę granicy. Po kilku dniach wylądowałem w Mae Sot, potem tutaj. Wiem, że policja codziennie przychodziła mnie szukać. Dd ponad dwóch lat już tu jestem. Mieszkam w tym domu, przy drodze. Zbudowaliśmy z kolegą prowizoryczną klasę, za własne pieniądze kupiłem tablicę i używany słownik i ucze angielskiego. Za darmo, jak wszyscy tutaj.
– A w Birmie nie mogłeś zostać, spróbować to jakoś wyjaśnić? Przecież nic nie zrobiłeś…
– Chyba żartujecie! Widzicie tamtego mężczyznę? Wiecie dlaczego jest łysy? Całymi tygodniami siedział przykuty do słupa z kapiącą mu na głowę gorącą wodą. Aż stracił większość włosów. Z nikim nie rozmawia. Zwariował. Wielu ludzi wariuje. Tam nie masz żadnych praw. Ja nie wytrzymałbym tortur, nie dałbym rady. Wszystko, tylko nie więzienie. Chociaż tu też nie jest lekko. Najtrudniejsze jest to, że nigdzie nie mogę się ruszyć. Teoretycznie mógłbym dostać przepustkę i pojechać do Mae Sot. Ale nie chcę. Tajowie na nas żerują, pod byle jakim pozorem, czepiają się dokumentów, żeby wyłudzić łapówkę. Nie widzieliście kontroli? A, wiecie, szkoda gadać.

Siedzimy, sączymy herbatę, zmieniają się ludzie, historie… czyjś brat działał w opozycji, wywiad nie mógł go znaleźć, zaczęli nachodzić rodzinę. Wszyscy musieli uciekać. Kto inny, były wojskowy, szukając ocalenia dla resztek samego siebie, przywdział mnisie szaty. Co noc budzi się z krzykiem. Ktoś próbował zawieźć jedzenie ofiarom cyklonu, trafił do więzienia. Ktoś filmował zamieszki, czyjaś wioska spłonęła… w samym tylko Nu Po, 15 tysięcy tragedii.

Wystawa
Córka właściciela tea shop’u podbiega uśmiechnięta, ze zmiętą kartką papieru. Z dumą, ją rozkłada, żeby pokazać rysunek. Już, już chcemy pochwalić, powiedzieć, że bardzo ładny, gdy nagle do nas dociera, że na dziecięcym obrazku, dwóch uzbrojonych żołnierzy, drewnianymi pałkami, bije ludzi po głowach. Bity mężczyzna klęczy, złożone w prośbie dłonie, błagają oprawcę o litość. Trzeci żołnierz, dowódca, stoi z pistoletem. Słabym, łamanym angielskim, dziewczynka coś tłumaczy. Ale niestety nijak nie potrafimy zrozumieć. Chowamy tylko emocje za udawanym uśmiechem. Następnego dnia, rano, emocje te uderzą z dużo większą siłą.

Z okazji dnia uchodźcy, w obozie jest wystawa. Na jego głównym placu, kilkadziesiąt rysunków. Wiele z tych obrazków, mogłoby być dowodem, w procesie rządzącej junty, o zbrodnie przeciwko ludzkości. Z przerażającą precyzją, pokazują to, o czym można przeczytać w raportach wspierających Karenów organizacji humanitarnych. Przymusowe, masowe przesiedlenia, krzyżowanie, palenie ludzi żywcem, gwałty, w tym gwałty zbiorowe, najwymyślniejsze formy przemocy i „tortury wodne”, zakopywanie w ziemi po szyję i doprowadzanie do śmierci biciem i kopaniem, samowolne egzekucje, ścięcia, zmuszanie do niewolniczej pracy… to tylko część przykładów. Kiedy się o tym czyta, nagromadzenie zła sprawia, że fakty tracą realność, wydają się być niemal nie-do-uwierzenia, odległym, koszmarnym majakiem, oglądanym zza szyby domowego zacisza. Tu, czar dystansu pryska. Z koślawo wiszących rysunków, bije bezlitosna namacalność. Bo te dzieci, nie znają tego z opowieści. One musiały to widzieć. Usłyszeć, poczuć, przeżyć. Bo zbyt dokładnie wiedzą, jak się kopie człowieka, przystawia karabin do głowy, przykuwa skazańca do słupa, ucieka z płonącej wioski, pełnej leżących trupów. Przerażenie, strach, niemoc. Tego nie podpowie dziecięca wyobraźnia. Tego nie sposób poznać, słuchając rozmów dorosłych.

Plotka
Tony siedzi w ławce, wpatrując się w pustą tablicę. Cała jego energia, gdzieś wyparowała. Na wczorajszych obchodach dotarła do niego plotka. Komendant powiedział komuś, że zlikwidują obozy, a wszystkich tutejszych uchodźców odeślą z powrotem do kraju, jeśli wybory w Birmie odbędą się zgodnie z prawem. – Zgodnie z jakim prawem? – Tony nie wytrzymuje – Te wybory to farsa! Chcecie już dziś znać wyniki? Mogę wam powiedzieć.

Tegoroczne wybory są piątym, z ogłoszonych przez juntę, „Myanmarskich Siedmiu Kroków w Drodze do Demokracji”. Kilka poprzednich przyniosło nową konstytucję. Gwarantuje ona, nominowanym przez generałów żołnierzom, 25% miejsc w obu izbach parlamentu. Pozbawia prawa do głosowania, członków zakonów i „ubogich”, ogranicza wolność słowa, zrzeszania i zgromadzeń, mętnymi zapisami o „społecznym spokoju”. Nie ma choćby wzmianki o zakazie tortur ani nie daje gwarancji uczciwego procesu. Gdy „zajdzie nagła potrzeba” Tatmadaw (Myanmarskie Siły Zbrojne), może zawiesić wszystkie „podstawowe prawa”. Ministerstwa obrony, bezpieczeństwa, spraw wewnętrznych i zagranicznych pozostają w rękach generałów. Tatmadaw jest zarządzany wewnętrznie i niezależny od pozostałych organów państwa, sąd najwyższy nie ma władzy nad sądami wojskowymi, a prezydent nie ponosi odpowiedzialności przed parlamentem ani żadnym sądem. Żeby wprowadzić zmiany w ustawie zasadniczej, trzeba uzyskać przewagę ponad 75% głosów. Konstytucja została zatwierdzona w referendum. Według oficjalnych danych, głosowało 99% uprawnionych i 92% z nich, poparło jej wprowadzenie. Według nieoficjalnych, urzędnicy państwowi głosowali w obecności żołnierzy, pracownicy dużych fabryk, w swoich miejscach pracy, a resztę narodu „uprzedzono”, że namawianie do „głosowania na nie”, grozi wysoką grzywną i trzema latami więzienia.

Kiedy Tony nam o tym opowiada, jego złość miesza się z bezsilnością.
– Generałowie wciąż zwlekają z podaniem daty wyborów – ciągnie – będą tak czekać do ostatniej chwili, żeby nie było czasu na kampanię. A i ta będzie nierówna. Wszystkie media w Birmie należą do obecnej władzy. Gazety, radio, telewizja. Wszędzie będzie tylko ich propaganda. Opozycji pozostanie na wpół legalna dystrybycja ulotek i spotkania. A i na tych, pewnie będzie więcej tajniakow niż zwykłych ludzi. A potem będą wybory. Potoczą się tak, jak ostatnie referendum. Nie wpuszczą przecież do kraju dziennikarzy i obserwatorów. I w końcu junta ogłosi wyniki, w których okaże się, że zgodnie z prawem, zasadami demokracji i wolą narodu, to ona je wygrała.

Twarz Tony’ego tężeje.
– A wiecie co się stanie, jeśli naprawdę Tajlandia zlikwiduje obozy? Rząd zrobi na granicy wspaniałe powitanie, będą przemówienia, uściski rąk, kamery. Cały świat zobaczy, jak szczęśliwie wracamy. A za pierwszym rogiem, wszystkich nas aresztują. Wsadzą do ciężarówek i wywiozą do więzień. Albo najbliższej dżungli. Nigdy tam nie wrócę, dopóki oni rządzą. Jeśli mam stracić życie, to chociaż w słusznej sprawie. Nigdy nie myślałem, że byłbym zdolny zabić, ale teraz już wiem, że jeśli będzie trzeba, choć nie chce, chwycę za broń. Trudno.

13 sierpnia, rządzący generałowie ogłosili termin wyborów. Odbędą się 7 listopada tego roku. 26 sierpnia, sekretarz generalny ASEAN (Stowarzyszenia Narodów Azji Południowo-Wschodniej), wyraził swoją radość, w związku z wiadomością o ustaleniu daty elekcji, ponieważ nie tylko ASEAN, ale i opinia międzynarodowa przejawiały „zatroskanie” i „niepokój”, związane z procesem przygotowania wyborów oraz tym, czy będą one wolne i uczciwe. Jednocześnie, minister spraw zagranicznych Wietnamu, pełniącego przewodnictwo w organizacji, zadeklarował, że ASEAN zachęca i wesprze Myanmar w jego „drodze do demokracji i pojednania narodowego” oraz w przygotowaniach do planowanej elekcji. Konsultacje w tej sprawie, odbędą się w najbliższym czasie. Bez podania przyczyny, od 1 września junta zawiesza, wprowadzoną w maju tego roku,  możliwość uzyskania wizy na lotnisku w Rangunie. Procedura powraca do silnie kontrolowanych przez rząd ambasad i konsulatów.

dziura w zyciorysie

52 dziura.jpg

no wlasnie. choc nie do konca to nasz wybor, dzis wciaz jestesmy tu, gdzie bylismy poltora miesiaca temu. mozemy tylko dziekowac losowi za to, ze utknal nas w jednym z najcudowniejszych miejsc po drodze. sa i zdjecia i historie, bo byl i ramadan i chinskie swieto glodnych duchow i japonskie bon odori i latajace lemury i little india z masala dosa co rano… kiedys pewnie o tym wszystkim opowiemy. ale nie teraz, bo teraz, najbardziej na swiecie, chce nam sie ruszyc wreszcie dalej. jutro wychodzimy na droge wystawiac kciuki.

krolewna o sloniowych nozkach

DSC_2628.jpg

czy moglby nam ktos skombinowac jeszcze z jedno zycie? bo my bysmy chetnie bajki popisali. mas o menos tak /fragment/:

… trzeci przyjechal do zamku ksiaze boleslaw wzdety na brunatnym, pustynnym bizonie. pochodzil z bialobrzegow, ktore jak wiadomo maja swoja nazwe stad, ze znajduja sie na srodku pustyni.
– napakowac owce zupa grochowa! ryknal boleslaw w. i zrzucil ogromny wor grochu – wzdete owce wystrzela jak z procy!
bizon jeknal z ulga, zadowolny, ze nie musi juz dzwigac przynajmniej czesci ciezaru i skontrolowal czas w oczekiwaniu na rozwoj wydarzen. zloty poljot blysnal w sloncu.
krolewna o sloniowych nozkach pobladla ze zlosci, poczerwieniala ze zgrozy i wykrzyknela:
– straze! straze! on chce zabic moje owieczki!
w mig przybieglo pieciu jurnych strazakow. napakowali ksieciem armate, nabili ja grochem i… wystrzelili. bizon spojrzal metnie na wieczorne niebo i zobaczywszy smuge jak po spadajacej gwiezdzie,  pomyslal sobie jakies glupie zyczenie. lecz to nie byla gwiazda, to wystrzelony z armaty ksiaze wylecial wlasnie w kosmos. gdy znalazl sie w stratoswerze powiedzial tylko „o kurwa” i zamarzl…

pod mostem

DSC_1367.jpg
KLIKNIJ TU, ZEBY OBEJRZEC ZDJECIA

tajlandia, mae sot. po drugiej stronie rzeki – birmanskie miasteczko myawaddy.
przerzucony przez rzeke, graniczny most przyjazni wiedzie nudny, bezbarwny zywot. mimo, ze wielka, betonowa konstrukcja dumnie goruje nad okolica, ruchu na nim jak na lekarstwo. ot, kilka, kilkadziesiat osob dziennie. znudzeni, zmeczeni lepkim upalem straznicy, leniwie wykonuja swoja prace. przejrza paszport, wbija stempel, sprawdza bagaz. powoli, bez pospiechu. bo i po co sie spieszyc, przygraniczny zgielk, tutaj nie dociera.
ko myo na granicy zyje juz dwa lata. przyjechal po lepszy los dla siebie i swojej rodziny. pochodzi z poludnia birmy, z delty irrawady, miejsca, gdzie cyklon nargis dokonal najwiekszych zniszczen. zostawil swoich bliskich i ruszyl szukac zarobku. tak dotarl do myawaddy. lubi o sobie mowic, ze troche jest szalony, ale zaraz dododaje, ze tutaj, bez tego szalenstwa pewnie nie dalby rady. bo ciezko, bo samotnie, bo – chyba to najtrudniejsze – nigdy wieczorem nie wie, co mu przyniesie poranek. takich jak on jest tu wielu. cieszy sie, ze nas spotkal, bo nie mial na dzisiaj zajecia, a tak, dzien sie wypelni. siadamy, rozmawiamy. czym sie zajmuje? usmiech. rozglada sie dookola, codziennie czym innym, jak wszyscy, zyje z tej granicy. bo w odroznieniu od mostu, plynaca pod nim rzeka, brunatny, zasmiecony pas „ziemii niczyjej” tetni nieprzerwanie. chodzcie, cos wam pokaze…
patrolujacy zolnierze siadaja na lawce pod mostem. bron opieraja o murek i jakby od niechcenia odwracaja glowy. ten gest sporo kosztuje. ile? to nie jest pytanie, na ktore uzyskasz odpowiedz. ko myo zaczyna sie smiac. kosztuje… wystarczajaco, by patrzac, niczego nie widziec.
piecdziesiat metrow dalej, na podeschnietym mule, w gaszczu nadbrzeznych krzakow, sklecone z byle czego prowizoryczne namioty. w namiotach – birmanczycy. mieszkaja tu nielegalnie, bez dokumentow, pozwolen. nie maja statusu uchodzcow i nigdy go nie dostana, bo to nie walka z rezimem, ale nadzieja na lepsze, przywiodla ich w to miejsce. do birmy wrocic nie moga, boja sie konsekwencji, wiec zyja w tym potrzasku, wspierajac surowa codziennosc drobnymi przemytami. obok namiotow – stragany, w nich papierosy, alkohol, lokalna viagra, porno, szuczne penisy, ziola. tu dominuja mezczyzni. kawalek dalej, kobiety handluja krabami, rybami, ryzem, zielenina. niewiele z tego maja, mozliwosc lichego przezycia. teraz rzeka jest niska, monsun nie nadchodzi, ale kiedy popada, cala ta biedawioska zostanie odcieta od ladu, znajdzie sie na wyspie. a jesli beda ulewy i woda sie podniesie, zmyje wszystko i wszystkich. lecz nikt sie tym nie przejmie, bo oficjalnie ich  nie ma. idziemy dalej wzdluz brzegu. za pierwszym, niewielkim zakolem, kolejne zaskoczenie. prosta, drewniana lodz odbija z birmanskiej strony. dociera do srodka rzeki, staje, ludzie wychodza i dalej juz brodem, pieszo przechodza na strone tajska. to klasa ekonomiczna, ko myo znow gorzko zartuje, tu placi sie mniej, bo przewoznik niczego nie ryzykuje, lodz nie przekracza granicy. to nasza fikcja w fikcji. czekajcie, to jeszcze nie koniec.
wracamy spacerem pod most. zolnierze wciaz siedza w cieniu, cos czasem do siebie powiedza, zapala papierosa, popatrza w przesla, jak w otchlan. ko myo prowadzi nas dalej, sciezka na druga strone. to, co tam widzieliscie, to takie poboczne machlojki, tam nie za wiele sie zdziala, prawdziwy biznes jest tutaj. niecale sto metrow od mostu, zycie zaczyna pulsowac. z jednego brzegu na drugi, wlasciwie nieustannie, na wielkich detkach od tirow sa przeprawiani ludzie. najwiekszy ruch jest rano i potem, po poludniu. setki birmanczykow ciagna na tajska strone. czesc z nich, nielegalnie pracuje w pobliskiej fabryce, inni plyna po wsparcie, do slynnej w okolicy kliniki doktor cynthii. tam maja bezplatna pomoc, opieke medyczna, lekarstwa. niektorzy jada dalej, odwiedzic swoich krewnych, sprobowac cos sprzedac na targu, cos kupic, czy wymienic. wieczorem, ta sama droga, wracaja do domu, do birmy. tu konczy sie „niewinnosc” granicznych dzialalnosci. im dalej od mostu, tym ciemniej.
widzicie ta dziewczyne? pod czarna parasolka? – mloda, ladna birmanka siedzi na stromej skarpie. wokol niej, grupka chlopcow, schylaja sie w ciasnym kregu. – sprzedaje amfetamine. to tutaj ogromny problem, dzieciaki strasznie wpadaja.
a przemyt? kazdy moze, wiecie jak to sie robi? my wszyscy zujemy betel, nikogo to nie dziwi, pakuje sie dziesiec tabletek w szczelna foliowa torebke, owija lisciem i zuje. nikt tego przeciez nie sprawdzi. a w razie klopotow, wypluwasz prosto do rzeki i z glowy. to taki szybki zarobek a i klientow jest duzo, bo tutaj jedna tabletka to 150 bhatow. a w nocnym klubie, w bangkoku biora conajmniej trzysta. ale to, o czym mowie, to takie plotki jak ona, w dzien nie ma duzych przerzutow.
mijamy kolejne zakole, wyschniety doplyw rzeki i dochodzimy do „portu”. tu, cala infrastruktura. na skarpie zbudowane dlugie, drewniane zjezdzalnie. na gorze ciezarowki, wypakowane towarem, chemia, napojami, kolejne zgrzewki, tasmowo, zjezdzaja prosto do lodzi. na drugim brzegu te lodzie wypelnia sie ryzem, cebula i wroca na tajska strone. i beda tak kursowac od rana do wieczora. a kiedy zapadnie zmierzch, zmieni sie asortyment. zamiast produktow spozywczych pojawia sie rowery, meble, samochody, narkotyki, alkohol, wszystko to, co nie moze przeplynac na oczach celnikow.

Tajskie wakacje

DSC_0610.jpg KLIKNIJ TU, ZEBY OBEJRZEC ZDJECIA

Tym razem padło na czerwonych. To oni z początkiem wakacji wyszli na ulice. Wszystko zaczęło się 14 marca, w niedzielę. W niedzielę też miało się skończyć, ale do tego końca, wtedy, owego 14 marca było jeszcze bardzo daleko. Nikt nawet nie przypuszczał, jak bardzo. Czerwoni kontra żółci Czerwone koszule wywodzą się głównie z północnych, rolniczych prowincji Tajlandii. W miastach popierają ich robotnicy i niższe klasy społeczne. Większość z nich, to zwolennicy usuniętego przed kilkoma laty, premiera Thaksina. Urodzony w Chiang Mai Thaksin, w czasie swojej pierwszej kadencji zwrócił się w stronę ludzi biednych, to do nich skierowane były jego reformy. Jako pierwszy zauważył ich istnienie. Oni, w zamian za to, zapałali do niego miłością. Miłość ta trwa do dziś. Jego druga kadencja, przerwana przez wojsko i przedstawicieli inteligencji (żółte koszule), jak twierdzą ci ostatni, skażona była korupcją i machlojkami. Dziś, były premier przebywa na emigracji. Jego powrót do kraju, w związku z wydanymi po zamachu stanu wyrokami, równoznaczny jest z dwoma latami więzienia. Czerwoni (UDD – Zjednoczony Front Na Rzecz Demokracji Przeciwko Dyktaturze) oskarżają żółtych (PAD – Ludowy Sojusz Na Rzecz Demokracji) o bezprawne usunięcie Thaksina. Ale też, jednym tchem, o potwierdzone niedawno przez tajską komisję wyborczą nieprawidłowości w finansowaniu kampanii wyborczej, nieprawidłowości owe, warte są prawie sześć milionów euro, o wprowadzenie rządów dyktatury wojskowej, o marginalizowanie interesów uboższej części społeczeństwa. Żółci zarzucają czerwonym chęć obalenia monarchii, bardzo ciężki zarzut, w kraju gdzie król jest półbogiem, ślepe popieranie przestępcy i populisty – Thaksina, dążenie do obalenia rządu. Wszyscy wszystkich zaś, winią o korupcję, nepotyzm i ciągłe łamanie prawa. Piknik Co takiego sprawiło, że wyszli na ulicę? Co było impulsem, chwilą, prowokacją? Od czego – tym razem – się zaczęło? Trudno dziś powiedzieć. W ciągu niespełna tygodnia Bangkok się zaczerwienił. Stojący w pobliżu budynków rządowych Pomnik Demokracji stał się centrum jednego obozu, główna arteria dzielnicy handlowo-finansowej, Ratchadamri Road – sercem drugiego. Z głośników popłynęły przeplatane muzyką żądania: Chcemy demokracji! Chcemy rozwiązania parlamentu! Chcemy nowych wyborów! Czerwonych koszul przybywało. Z czasem, na początku niewielkie obozy zaczęły się rozrastać, pęcznieć, zamieniać w „wioski”, potem w „miasteczka”. Jednak wciąż było spokojnie. Policja i wojsko wzmocniły szeregi, ale pozostawały bierne. Demonstranci nie zamierzali rezygnować, ale też nie pozwalali sobie na przemoc. Centrum Bangkoku bardziej przypominało radosny festyn niż opanowaną politycznym konfliktem stolicę. Życie w obozach tętniło codziennością. Pojawiły się stragany z jedzeniem, przenośne kramiki z owocami i napojami, stoiska z propagandowymi koszulkami, chustkami i naszywkami, inne z filmami i muzyką, zabawkami, gazetami. Po ulicach krążyły ciężarówki – łazienki, w których można było wziąć prysznic, na drzewach i słupach zawisły hamaki, chodniki zostały pokryte matami, porozstawiały się skwierczące jedzeniem mini paleniska. Na pierwszy rzut oka, ciężko było uwierzyć, że ci ludzie, to protestujący demonstranci. Siły w ruch Ten początkowy stan zawieszenia nie mógł trwać wiecznie. Mimo, że na ulicach było spokojnie, sytuacja robiła się coraz bardziej napięta. Wszelkie próby negocjacji upadały, zanim rozmowy na dobre się zaczęły. Z powodu paraliżu najważniejszych części miasta, każdy kolejny dzień powiększał ogromne starty finansowe. Największe centra handlowe zostały zamknięte. Ministerstwa spraw zagranicznych zaczęły odradzać obywatelom swoich krajów podróże do Tajlandii. Przebywający w Bangkoku turyści masowo opuszczali stolicę. W końcu, kiedy czerwone koszule przeprowadziły szturm na parlament, komisję wyborczą i siedzibę telewizji, a niezadowolenie społeczne zaczęło niebezpiecznie rosnąć, premier postanowił działać. 7 kwietnia został ogłoszony stan wyjątkowy. Rząd zamierzał podjąć próbę zlikwidowania, zlokalizowanego wokół budynków rządowych, obozu. Rano, 10 kwietnia szwadrony policji i wojska zaczęły od kilku stron zacieśniać krąg wokół protestujących. Ci, stanęli do walki. W ruch poszły kamienie, bambusowe tyczki, butelki, pięści. Około południa siły rządowe zostały zmuszone do odwrotu. Czerwoni triumfowali. Jednak ich radość nie trwała długo. Późnym popołudniem, wojsko i policja ruszyły ze zdwojoną siłą. Tym razem walka rozgorzała na dobre. Choć żadna ze stron, nie chciała się do nich przyznać – padły strzały. Rezultat – 25 osób zabitych i ponad 800 rannych. Tajlandia zamarła. Bo mimo, że demonstracje, protesty i zamachy stanu zdarzają się tu regularnie od ponad pół wieku, tak brutalnych i krwawych zamieszek kraj nie widział od 18 lat. Po pierwszym ataku oskarżeń, obie strony, zszokowane nieoczekiwanym przebiegiem wydarzeń, postanowiły spróbować powrócić na drogę negocjacji. Bez skutku. Zawieszenie Kolejny miesiąc nie przybliżył porozumienia ani o krok. Czas mijał, straty ekonomiczne powiększały się o kolejne zera, napięcie nie spadało. 22 kwietnia przy parku Lumpini, głównej kwaterze protestu, wybuchł granat. Ranił 85 osób. Sześć dni później, na obrzeżach Bangkoku znów padły strzały. Nastroje na początku maja, do złudzenia przypominały te z początku kwietnia. Jedyną różnicę stanowiło skupienie czerwonych w jednym, zajmującym dzielnicę handlowo-biznesową obozie oraz… zbliżające się rozpoczęcie roku szkolnego. 16 maja kończyły się wakacje. Kiedy minął kolejny, wyznaczony przez władze „ostateczny termin” zakończenia protestu, do próśb dołączyły groźby. Rano, 13 maja rząd zapowiedział, że jeżeli demonstranci natychmiast nie rozjadą się do domów, na ulicę zostaną wysłane uzbrojone oddziały wojska. Jednocześnie, wezwał wszystkich cywilów do opuszczenia okolicy obozów i wstrzymał transport publiczny. Następnie, premier odwołał złożoną wcześniej ofertę przeprowadzenia przedterminowych wyborów. Dziesięciotysięczny obóz czerwonych koszul ani drgnął. Strzał Tego samego dnia, wieczorem, niegdyś należący do sił rządowych, a teraz, główny strateg walczących, dowodzący radykalnym odłamem protestu – czarnymi koszulami, generał Khattiya Sawasdipol (znany jako Seh Daeng – czerwony dowódca) udzielał wywiadu dziennikarzowi New York Times’a. Nagle padł strzał. Kula trafiła precyzyjnie, prosto w czoło generała. Ten strzał zmienił wszystko. Wprowadził wydarzenia na tory, biegnące tylko w jednym kierunku. W czasie kiedy ranny przywódca był ewakuowany do szpitala, uzbrojone w wozy pancerne wojsko, ciasno otoczyło obóz. Niewielkie do tej pory barykady protestujących zaczęły się piętrzyć, tworząc gęste zasieki. Obie strony przygotowywały się do walki, wszelkie możliwości negocjacji zostały ostatecznie zerwane. Wojna Niedługo po zamachu rozbrzmiały pierwsze wystrzały. Miały trwać nieprzerwanie aż do końca konfliktu. 14 maja przyniósł ośmiu zabitych i ponad stu rannych. Władze odcięły obóz od wody i prądu. Czerwoni zaczęli ewakuować kobiety i dzieci z najbardziej narażonych na konfrontacje stref. Nieustannie wzmacniali barykady i przy pomocy kamieni i petard starali się odeprzeć nacierająca, kilkutysięczną armię żołnierzy. Wojsko odpowiadało gumową i ostrą amunicją. Dzielnicę szczelnie wypełniły obłoki gazu łzawiącego. Ulice Bangkoku zamarły. Zazwyczaj pełne zgiełku, tętniące życiem miasto, schowało się do domów. Tam, przykute do telewizorów, z przerażeniem śledziło przebieg wydarzeń. Centrum zaczęło płonąć, stalowy dym palonej gumy zawisł nad miastem. 15 maja powiększył liczbę zabitych do 24. Cały obszar starć, został przekształcony w odciętą od reszty miasta „strefę zagrożenia życia”. Nieustanna ewakuacja kobiet, starców i dzieci, zmniejszyła liczbę protestujących do ok. 5 tysięcy. Premier wzywał wojsko do nieprzerwanego, „będącego w interesie wszystkich obywateli Tajlandii”, kontynuowania operacji. W mieście zaczęły pojawiać się plotki o zagrożeniu zamachami bombowymi poza terenem walk. Bangkok wrzał i to wrzenie wymykało się spod kontroli. Jako pierwsi rękę wyciągnęli przywódcy czerwonych koszul. Pod warunkiem wycofania wojsk oraz dopuszczenia przedstawicieli ONZ, jako mediatorów, zgodzili się negocjować. Rząd odpowiedział stanowczo: Tajlandia sama poradzi sobie ze swoimi problemami, po czym rozszerzył stan wyjątkowy na 20 prowincji, ogłosił nadchodzące poniedziałek i wtorek dniami wolnymi od pracy, przesunął rozpoczęcie roku szkolnego i kontynuował walkę z „ukrywającymi się w szeregach czerwonych koszul terrorystami”. Napięcie sięgało zenitu. Kiedy wydawało się, że gorzej już być nie może, w poniedziałek rano, po czterech dniach śpiączki, zmarł czerwony dowódca. Protesty rozlały się na północno-wschodnie prowincje kraju. W Chiang Mai spłonął wóz policyjny, w kilku innych miastach przeszły demonstracje. W oficjalnym, telewizyjnym oświadczeniu, rząd wezwał walczące w Bangkoku, czerwone koszule do wycofania się z barykad. Ogłosił też, że każdy, kto tam pozostanie, po wyznaczonej jako granica, godzinie 15.00, zostanie skazany na karę wiezienia oraz przebywać będzie w strefie walk na własne ryzyko. Po tym wystąpieniu ruszył do ataku. Liczba ofiar skoczyła do 37, danych dotyczących rannych, nikt już nie podawał. Po intensywnej nocy, rano zapanowała cisza. Jej głuchy ciężar przerywały śmigła helikopterów, czarne obłoki dymu znaczyły miejsca starć, jednak tego dnia miasto było przedziwnie spokojne. Strony negocjowały. Kiedy liderzy czerwonych zgodzili się na warunki stawiane im przez rząd, ten nagle się wycofał, twierdząc, że rozmów nie będzie, dopóki protestujący nie znikną z ulic Bangkoku. Mediacje zostały zerwane. Rząd nie chciał rozwiązania, władza pragnęła wygranej. 19 maja, Bangkok zakipiał walkami. Wyznaczona wcześniej „strefa zagrożenia”, została otoczona kilkusetmetrowym buforem wojska i policji. Armia ruszyła. Szturm. Metodyczny atak. Wojsko metr po metrze zdobywało ulice. Sukces. Płonące zapory, ugięły się pod naciskiem wozów opancerzonych. Armia forsowała kolejne barykady. Strzały, aresztowania, kocioł, chaos i krew. Wszyscy zgodnie twierdzili, że tak ostrego starcia jeszcze tutaj nie było. Tego dnia, po południu, przywódcy czerwonych koszul oddali się w ręce policji. Pożar W szeregach protestu zawrzało. Część poszła za liderami, złożyła broń i uległa. Jednak skrajne bojówki nie chciały dać za wygraną. Wpadły w szał podpalania. Miasto stanęło w ogniu. Największe centrum handlowe, giełdę, budynki rządowe, siedzibę telewizji, pokryły gęste płomienie. Rząd by okiełznać sytuację wprowadził zakaz zgromadzeń, ograniczenia w ruchu oraz godzinę policyjną. Wszystkie te obostrzenia miały się rozlać później na inne części kraju i zostać przedłużone o kilka kolejnych dni. A władza, po raz ostatni miała stanąć do walki. Tym razem, walki z żywiołem, chaosem i reputacją. Sprzątanie. Pożary zniknęły najszybciej, nie było innego wyjścia, bo były zagrożeniem dla gęstej zabudowy. Powodowały także najbardziej odczuwalne straty finansowe. Następnie przyszła kolej na pobojowiska. Długie sznury ciężarówek, przez trzy dni, nieprzerwanie, wywoziły opony, połamane bambusy, szczątki spalonych pojazdów, deski, śmieci, szmaty, pogięte blachy, barierki. Miejskie służby oczyszczania porządkowały miejsca po obozach, zabezpieczały witryny, grodziły pogorzeliska. W niedzielę, centrum miasta zostało oficjalnie otwarte. Tego dnia rząd miał przywdziać białe rękawiczki. Na głównym skrzyżowaniu tuż obok spalonego największego w Bangkoku centrum handlowego, urządzono festyn. Były przemówienia, muzyka, pokazy i… miotły. Rękami ochotników, postanowiono zmyć ślady „dzielących naród różnic”. Przez cały dzień i pół nocy młodzież i służby miejskie wspólnie myli ulice, chodniki i sumienia. … A w poniedziałek rano, po dłuższych o tydzień wakacjach, zwrócony „narodowi” Bangkok opanowały koszule… białe. Jak gdyby nigdy nic, lśniącym czystością miastem dzieci poszły do szkoły. ——————– Pod prąd Co wy tu robicie, dlaczego nie pojedziecie na Phuket? – A pan? Dlaczego pan tu jest? – Mam swoje sprawy. – No widzi pan. My też. Poszliśmy pod prąd. Kiedy mówili, żeby jechać – zostaliśmy. Kiedy mówili, żeby się nie ruszać – pojechaliśmy. Ale to nie były racjonalne decyzje, bo tak naprawdę „spraw” nie mieliśmy tam żadnych. A jednak coś nas wciągało, nie pozwalało wyjechać, opuścić tego miasta. Co to takiego było? Zobaczyć. Dotknąć. Zrozumieć. Przeżyć tu i teraz. Bo Phuket będzie zawsze. Może nie rozumiesz, może ci się wydaje że szukaliśmy sensacji. Nie szukaliśmy. Albo może powiesz, że po cholerę komu, takie czarne emocje, szkoda życia. Nie szkoda. Bo dobrze jest zobaczyć drugą stronę rzeczy. Nawet jeśli to trudne. Cisza, pustka, niepokój, strach, namacalność śmierci, napięcie, nieodwracalność, ale też odwaga, patriotyzm, wiara, głupota, ignorancja… wiele definicji, nabrało nowych znaczeń. Znane pozornie pojęcia odkryły nowe oblicze. Szary zazwyczaj świat uległ krystalizacji, zatrzasnął się w czerni i bieli. I był on niezwykły, ciekawy, na co dzień nie do przeżycia. Na szczęście. Najgorsza była cisza. Głucha, dudniąca, aż lepka. Ta cisza przyszła nagle. Jedyne co w niej zostało, to klimatyzatory. One i zwierzęta. Jednostajny szum i zawodzenia kotów, przerywane tępo pokrzykiwaniem jaszczurek – ge-kooo, ge-kooo, ge-kooo. Poza nimi – nic. Niewiarygodna, nie do uwierzenia cisza. Paraliżująca, zmuszająca do rozmów szeptem. Jak na pustkowiu. A tu przecież miasto, wielka metropolia. Milczy, wyczekuje. Noc, siedzimy na dachu, nad nami tylko chmury. Ciemność nimi pokryta jak pomarszczoną mgłą. Jedynie nad centrum szare kłęby cumulusów. Wiją się. Dotykają, szarpią rozumienie. I nie pasują do ciszy. Choć nieme – wrzeszczą. To dym palonego miasta. W tej ciszy, co i raz łoskot – śmigła helikopterów, drą niebo na kawałki. Nie pozwalają zapomnieć, odwrócić się, odetchnąć. Napięcie jest jak wampir, ciągle nienasycone. Wysysa cały spokój, nażera się bezpieczeństwem, puchnie od tego co spiło, tępieje od przeżarcia, ale nie może przestać. Bezwiednie jak lunatyk, bezwzględnie jak dziecko, żre dalej. Pozornie nic się nie zmienia, każdą z osobna przyczynę łatwo zignorować. Lecz to są sidła napięcia. Ledwie zaczynasz je widzieć – pojedyncze przyczyny, dotykać zrozumieniem – znikają, umykają, nie dają się przyłapać. Ale napięcie zostaje. To potęguje niepokój. Mityczny Khao San – pustoszał. Turyści uciekali. Podobnie martwiały ulice. Każdego dnia rozstawiali o kilka straganów mniej. W końcu zniknęły wszystkie. W witrynach pojawiły się kartki „zamknięte”, „nieczynne”. Sklepy całodobowe, w nocy nie działały. Autobusy jak widma, jeździły puste, bez ludzi. Gdzie się nie pojechało, wszędzie oddziały wojska, ruszały, stały, wracały. Im bliżej centrum, tym puściej. W tej pustce – telewizory, w domach, na progach, chodnikach, większe, mniejsze, przenośne. A wokół nich – grupki ludzi, bez ruchu, w skupieniu, bez słowa przez całą dobę śledzą nadawane relacje. I znowu strach, przerażenie. Bo kiedy pojechaliśmy sprawdzić, co dzieje się w centrum, dźwięki się nagle pokryły. Bo ekran pokazywał, to co właśnie się działo kilka skrzyżowań dalej. Złapała nas w swoje szpony namacalność wydarzeń. Wróciły pytania: Po co? Po diabła tu siedzimy? I tego dnia, przy wódce, dotarła do nas odpowiedź: Że to, co się tam działo, choć straszne, choć okrutne, było do bólu prawdziwe. Przejrzysta czarno-białość tak długo nas tam trzymała. Wrócone na moment wartości, proste, surowe zasady. Świadomość, że dla tych ludzi, to jest naprawdę ważne. Że wierzą i ich wiara ma tak ogromną siłę, że dadzą się za nią zabić. Rozumiesz? Naprawdę zabić. I to pozwalało spojrzeć z jakąś niezwykłą jasnością na wszystkie wystudiowane ludzkie autokreacje, których jedynym problemem jest: wstałam dzisiaj o siódmej i sama doprawdy nie wiem, czy nudne to, czy piękne.

dia del amigo

dia de amigo2.jpg

i znow 20 lipca i znow dzien przyjaciela i znow mozemy zyczyc:)

T: zyczymy wam, by zaden cham
M: nie znalazl drogi do serca bram
T: /waszych dam/
T: zyczymy tez, by zaden leszcz
nie psul wam zycia jak ten kleszcz
M: zyczymy takze, by ten swiat
byl troche lepszy niz psu gnat
zyczymy jeszcze by slonce wreszcie
T: dupa
M: zyczymy rowniez by gajowy
nie ryczal na was jak dwie krowy
T: wszystkiego najlepszego z okazji dnia przyjaciela zyczy tomek
M: i małgosia
a w prezencie od nas dla was rysunek oraz pierwsza na tamtaramie polska literka.

miedzy birma a myanmarem

DSC_2222.jpg

odkad w 89 roku, rzadzaca junta zmienila nazwy geograficzne, bez konca mozna sie spierac, jakich form uzywac. birma czy myanmar? yangon czy rangun, irrawaddy czy ayeyarwady…
to bylo w obozie birmanskich uchodzcow. siedzielismy na podlodze malenkiego domu i rozmawialismy. o historii, o losach, o nadziejach. nagle jeden z naszych gospodarzy zamilkl, spojrzal na nas z tym swoim smutnookim usmiechem i powiedzial: wiecie co? bardzo was prosze, nie mowcie nigdy myanmar. moj kraj nazywa sie birma.

money, money, money…

zeszyt azja-2.jpg

myanmarski bank absurdow, zdaje sie nie znac zupelnie, znaczenia slowa: granica. rozsmieszalby do rozpuku, gdyby nie to, ze wszystko wydarza sie naprawde. i jak najbardziej powaznie.
w 1985 roku, rzadzacy krajem dyktator obchodzi 75 urodziny. numerologia i astrologia (ne win jest zagorzalym wyznawca jednego i drugiego), zgodnie przyznaja, ze taki jubileusz wymaga uczczenia. 3 listopada, wprowadzone dekade wczesniej banknoty 25-, 50- i 100-kyatowe zostaja wycofane, by ustapic miejsca galowemu nominalowi „75”. rok pozniej, do kompletu, dodrukowuja sie 15- i 35-kyatowki. i byloby uroczyscie, wesolo i radosnie, gdyby nie fakt, ze… wycofane z dnia na dzien pieniadze mozna wymienic na nowe, jedynie w bardzo ograniczonych ilosciach. ludzie traca wiekszosc oszczednosci.
niecale dwa lata pozniej, gdy przycichly urodzinowe famfary, do glosu dochodzi dziewiatka, ulubiona cyfra generala. nadworny astrolog spieszy z potwierdzeniem: im wiecej dziewiatki dookola, tym pewniejsze, ze general dozyje szacownych lat dziewiecdziesieciu. sprawa wagi panstwowej, nie ma na co czekac. 5 wrzesnia ’87, bez zapowiedzi zostaja wycofane banknoty 25-, 35-, 75- i 100-kyatowe. zamiast nich, na scene wkraczaja poddzielne przez 9 nominaly „45” i „90”. tym razem jednak, rzad nie zawraca sobie glowy taka drobnostka, jak wymiana starych pieniedzy na nowe. ludzie traca wszystko. to przelewa krople wytrzymalosci. protesty, demonstracje i powstanie 8888, doprowadzaja 8 sierpnia ’88 do wycofania ne win’a z oficjalnej sceny. konczy sie akt pierwszy tej czarnej komedii absurdow.
kolejna „denominacja” zostaje przeprowadzona w bialych rekawiczkach. 20 czerwca ’89, w zwiazku z rozpoczeciem „nowej ery”, zostaje zmieniona nazwa kraju. kolonialana birma staje sie dajacym nowe nadzieje i jednoczacym skloconych, swietlistym myanmarem. co zrobic, nowy kraj wymaga nowych banknotow. kolejne lata przynosza, obowiazujaca do dzis, poddana w 2004 roku operacji wyrownania rozmiarow, pelna game: 1, 5, 10, 20, 50, 100, 500 i 1000. a co ze starymi, szczesliwa „45” i „90”? nic. rzucone na pastwe inflacji, denominuja i wycofuja sie same.
komedii akt trzeci:
w 2003 roku, zostaje zniesiony, obowiazujacy turystow nakaz wykupowania, rownowartych 200stu dolarom, bonow platniczych (FEC). klopot z nimi polegal na tym, ze byly uznawane jedynie w drogich, rzadowych hotelach i agencjach turystycznych. na codzien – nieuzyteczne. mozna je kupic i teraz, jednak poza zorganizowanymi grupami emerytow, niewiele osob sie na to decyduje. dzis, w myanmarze kroluje dolar. zywy, zielony i… nieskazitelny. bankomat – nie ma takiego urzadzenia. wszyscy sa wiec skazani na gotowke. a gotowka ta, ma swoje wymagania. kazdy banknot musi byc: nowiutki, czysty, nie pognieciony, wydany po 96 roku, z tej a nie tamtej serii i najlepiej studolarowy. inny – zagiety, z malenkim nawet napisem, odrobine starty – wart jest tyle, ile papier plus ta odrobina farby drukarskiej. nikt go nigdzie nie przyjmie. i to nie chodzi o to, ze bedzie i sie migac i krecic. tu, nawet zwykly cinkciarz, po kursie nizszym o polowe, po prostu go nie wezmie. dlaczego? bo nic z nim nie zrobi. bo tu, w myanmarze, wart jest tyle, ile….
no wlasnie. ile? oficjalnie myanmarski kyat, jest silna, stabilna waluta. oficjalny, rzadowy kurs wynosi K6.55 za dolara. naprawde calkiem niezle. zaraz, ale dlaczego na lotnisku, w oficjalnym, rzadowym kantorze, za tego samego dolara placa 450? dlaczego? bo chca naciagnac. bo juz w rzadowym hotelu, dostaniesz kiatow 900, a zaraz za rogiem, na targu, nawet 1050. w zamian za sto dolarow, wzorcowe, prosto z drukarni, otrzymasz gruby plik, 1000-kyatowych szmatek. o ile sie nie dasz oszukac. lecz to juz inna historia.

burdel w archeo

kicz z kijem

i zaleglosci. no mamy. no i trudno. bedzie: z malezji – o birmie, tajlandii i birmie w tajlandii. bo nie ma, bo tak sie tam dzialo, ze nam duszki przegrzalo. a potem na turnusie smy byli, bo w onecie pisalo, ze nalezy na plaze.

na czas czekania przygotowali przechodni mini-repertuar:

o d a   d o   m o r z a
na prawo – morze
na lewo – morze
a po srodku
czwartek moze?
/t. tanczy/

/m. spiewa/
gosciu znuzony, gosciu znudzony,
odetchnij kiczem. benc.
KLIKNIJ TU, ZEBY OBEJRZEC ZDJECIA

http://picasaweb.google.pl/maugoska/HadYao#

done:)

DSC_1569.jpg
KLIKNIJ TU, ZEBY OBEJRZEC ZDJECIA

good people, once more, thank you very, very much for your aid. all the clothes were given out to people in nupo camp. it wouldn’t be possible without the support of an incredible person – king zero, one of the founders of the best friend libraries. thanks to him, we were able to enter the camp, which is normally impossible for foreigners not working there.

udalo sie:) zebrane w bangkoku ubrania trafily do ludzi w obozie nupo. nie byloby to mozliwe bez pomocy niesamowitego czlowieka – king’a zero, jednego z zalozycieli bibliotek the best friend. dzieki niemu zostalismy wpuszczeni do obozu, normalnie niedostepnego dla ludzi z zewnatrz.