tajemnica

2 tajny projekt.jpg

no jestesmy. zyjemy. malo tego, jest naprawde fantastycznie i ten rok od pierwszej minuty wciaz zaskakuje jakas niespodzianka, ale… to nie kokieteria ani fanaberia, no naprawde nie mozemy powiedziec co. no jest tajemnica, no.

ale jest nadzieja. jutro ladujemy w indonezji. i juz chyba bedzie normalnie. znow w drodze. a dzis zegnamy georgetown – nasze ulubione miejsce na tym kontynencie. usmiech slemy, calujemy, zeby nie bylo, ze zapomnielismy:)

mrowki

P1040795.jpg
KLIKNIJ TU, ZEBY OBEJRZEC ZDJECIA

koniec roku nastraja do podsumowan. nie chce juz nam sie liczyc przebytych kilometrow, odwiedzonych miejsc, ilosci jezykow w ktorych potrafimy powiedziec dziekuje lamane na daj mi spokoj, zdartych spodni, startych klapek ani humanitarnie ukatrupionych sardynek. jednak by uniknac opinii ignorantow i wpisac sie w ogolnoswiatowa tendencje podsumowan, postanowilismy przeprowadzic ranking najbardziej upierdliwych stworzen tego swiata. kandydatow bylo wielu, nie ma sensu ich tu wszystkich opisywac, skupmy sie na czolowce. po wylaczeniu czesci homo sapiensow z serii „hello maj frjend, ju łont … (tu wstaw dowolna fraze, poczynajac od tuk-tuk* a konczac na bum-bum**), wyeliminowaniu, mimo wszystko, wiecznie nienapasionych komarzyc (te zajely szacowne drugie miejsce), piekne panie, szanowni panowie, wybor padl na… /tu werble, famfary, fajerwerki, armata/  m r o w k i !
gdy male, wcisna sie wszedzie, gdy urosly na tyle, ze wcisnac sie nie moga, bez skrepowania przegryza ulubiony namiot. tycie faraonki, potezne, dzunglowe calowki, srednie, czarne, zolte, brazowe – sa wszedzie. w lesie, na lace, w hotelu, autobusie, na lodzi, kilka trafilo nawet z nami do samolotu. a zostaw drobinke jedzenia, niedomkniete okno, niedomyty kubek, znikad sie wytrzasnie wielka zarloczna chmara i chocbys jeszcze dychal zatarga do mrowiska ciebie i twoj dobytek. wlezie w ostatnia kanapke, wyniesie w nocy pol cukru, a zamiast sie zachowac, no chociaz podziekowac, na do widzenia pogryzie. albo rozwies pranie, czysciutkie, pachnace, zaraz stadko odnajdzie linke miedzy drzewami i skroci sobie droge, zostawiajac na wszystkim szarobura smuzke, bo nog przeciez nie myje. ksiazke by mozna napisac o naszych z mrowkami przygodach. jednak najgorsza perfidia, ktora je wysunela na pierwsze miejsce w rankingu jest fakt, ze gdy juz je dorwiesz, juz, juz chcesz urwac ta glowke, ta patrzy nagle na ciebie, wzrokiem budzacym sumienie, a w oczach bezczelne pytanie: ty, nie uczyli cie w szkole, ze jestem pozyteczna?

* tuk-tuk – pojazd trzykolowy, zadaszony, ktorego wlasciciel po roztoczeniu apokaliptycznej wizji dotyczacej odleglosci i utrudnien w ruchu, za niebotyczna kwote probuje cie zawezc tam, dokad spokojnie moglbys dojsc piechota. za darmo.
** bum-bum /w niektorych, mniej edukowanych kregach rowniez: ju łonna fak?/ – zaczepka sugerujaca, ze za niewielka oplata mozesz skorzystac z wdziekow pani (jesli masz szczescie), poniopana lub pana.

to dobrze, dobrze rok skonczyc:)

trzeciego stycznia pisalismy: to dobrze, dobrze rok zaczac. zaczal sie wystawa rozmow kontrolowanych. co bylo w miedzyczasie, mozna przeczytac tu: www.tamtaram.pl

dzis ku wielkiej radosci osob naszych skromnych, mozemy napisac: to dobrze, dobrze rok skonczyc. ostatnie dni przyniosly dwie niespodzianki.
niespodzianka pierwsza:
zrobiona przez nas okladka „samsary” znalazla sie na 6 miejscu zastawienia miesiecznika „modny krakow” na okladke roku. cieszymy sie ogromnie!
tu mozna kliknac, zeby o tym przeczytac
niespodzianka druga:
zupelnie bez naszej wiedzy i naszego w tym udzialu znalezlismy sie w finalowej dziesiatce konkursu na podrozniczego bloga roku organizowanego przez portal fly4free.pl
konkurs jeszcze sie nie skonczyl, trwa do 2 stycznia. do tego czasu, tu mozna kliknac, zeby na nas zaglosowac. bedziemy wdzieczni, bo oni w nagrode oferuja przelecenie samolotem ultralekkim, co kusi nas bardzo niezmiernie:)

no. to by bylo na tyle z naszego departamentu pi aru.

tasik chini

komiks-tasik-chini.jpg
KLIKNIJ TU, ZEBY OBEJRZEC ZDJECIA

jak mowia: zyc jest dobrze, dobrze zyc – jeszcze lepiej. w tasik chini bylismy szczesliwi. codziennymi malymi szczesciami. a tym, ze zaby w lazience gapia sie ze sciany, ze potem my na jeziorze gapimy sie na ryby, ze deszcz tylko w nocy pada, roj wedrownych pszczol ulepil zywe gniazdo, krople sie mienia na lisciach, zagnalo nas na bagniska, przedzieramy sie rzeka, cala w chaszczach, jak z filmu, dnie spedzamy na lodce, zasypiajac w zaroslach, plywamy w ciszy, sami… i co tu jeszcze pisac. nuda. ale jaka! nuda doskonala!

rajan

Rajan.jpg

dlugo szukalismy takiego miejsca. chcielismy zeby bylo choc troche ladnie, z dala od miast i… cicho. przede wszystkim cicho. wreszcie sie udalo. w tasik chini cisza. i rajan, u niego spimy. i z rajanem rozmowa. tych rozmow po drodze bardzo duzo, bo rajan duzo mysli, duzo wie i duzo czuje, a nie ma chyba z kim porozmawiac, bo – troche sie zali – z turystami, ktorych prowadzi do dzungli to gluche monologi; teraz rajanowi popsul sie samochod, we wsi obok nie dadza rady, poza tym cos kreca, wiec musi jechac do miasta, od dwoch dni jest caly chory na to jechanie.
– nie lubie miast, wiecie, ja ich nie rozumiem. kiedy ide do dzungli nie potrzebuje niczego, zadnych pieniedzy, zapasow. biore maczete i ide. i w dzungli znajduje wszystko, co jest mi potrzebne, do zycia. owoce, zwierzeta, wode. tam jest jakas sprawiedliwosc, rownosc, koegzystencja. a miasta, w miastach sie gubie. miasta nie maja zasad.
– a wiesz rajan, to paradoks, bo nas z kolei zycie nauczylo zyc w miescie. tak jak ciebie w dzungli. nawet nie majac pieniedzy potrafimy wymyslic gdzie sie przespac, co zrobic, skad wykonbinowac jedzenie. dzungla by nas zabila, dla nas, widzisz, to ona jest niezrozumiala, wroga, bo jej nie znamy.
i siedzimy tak, pijemy kawe i dyskutujemy o sposobach przetrwania. i tu i tu. powoli dochodzi poludnie i juz zaczynamy sie zgadzac, ze kazdy ma swoje miejsce, w ktorym jest mu dobrze i moze taka to uroda i swiata i zycia, ta roznorodnosc. a wtedy nagle rajan patrzy zza tych swoich gruboszklistych okularow, rozmarza sie i mowi:
– najbardziej cenie to, ze kiedy przekraczam prog lasu, choc wiem, ze bedzie trudno, goraco, niewygodnie, zaczynam sie czuc jak dziecko – szczesliwy, beztroski, spokojny. nie majac niczego, mam wszystko.
i tu sie rozmowa skonczyla. nic nie moglismy powiedziec. bo w miescie, nie majac niczego, ma sie bardzo niewiele.

pian

DSC_2779.jpg
KLIKNIJ TU, ZEBY OBEJRZEC ZDJECIA

jak na swoj wiek, pian jest bardzo dojrzaly. chyba musi tak byc. jest najstarszy z pieciorga rodzenstwa, a kiedy mial 10 lat zmarl jego ojciec. zostal wiec glowa rodziny. ale jego dojrzalosc jest pogodna, spokojna. mimo mlodego wieku, ma 26 lat, sporo juz przezyl i zrozumial. wie, ze przepychanki z pragnieniami niczego dobrego nie przynosza, lepiej uszanowac, polubic to, co dusza podpowiada. zgodnie z ta filozofia, po kilku latach studiow porzucil nauki scisle i postawil na szali dotychczasowe zycie. zwrocil sie w strone sztuki. pojechal do kelantanu i rozpoczal nauke tradycyjnych, malajskich rzemiosl. wygral. dzis robi to, co kocha. maluje batiki.
poznalismy go, jak wiekszosc spotkanych w tym kraju osob, lapiac stopa. zgarnal nas ze spalonego sloncem pobocza i nadrabiajac kilometrow dowiozl do celu. a w miedzyczasie zaprosil do siebie, do pracowni. batik byl ostatnim po lodziach, latwcach i teatrze cieni kolorem malezji, ktorego chcielismy dotknac. to zaproszenie bylo jak prezent.
pian pracuje sam. mial kiedys pomocnika, ale wiekszosc czasu tracil na pilnowanie, sprawdzanie, poprawianie, wiec gdy ktoregos dnia tamten po prostu nie przyszedl, nie szukal juz nikogo by zajal jego miejsce. teraz znow zalezy od samego siebie. i dobrze, tak mu lepiej. ta praca wymaga skupienia, precyzji i cierpliwosci. stare, jawajskie techniki farbowania batikow tolerowaly bledy, zmienialy je w zalete. wspolczesne, malajskie barwienie wymaga dokladnosci, bo zamiast zamaczania w kolejnych kolorach farby, tkanine sie maluje. kazde skapniecie wosku, kazde dotkniecie pedzla zostawia po sobie slad trudny do wywabienia. a tkaniny sa drogie, najbardziej ceniony jest jedwab, wiec trzeba bardzo uwazac. kiedy patrzy sie z boku, wszystko wydaje sie proste. pian rozciaga material na drewnianym stelazu. nabija go na gesto wbite na krancach gwozdzie i przy pomocy haczykow polaczonych z gumkami napina i wygladza. nastepnie szkicuje wzor, ktory za moment pokryje goracym, plynnym woskiem. wosk wyznacza kontury, te, pozostana biale, pelni tez druga funkcje – gdy kontur jest zamkniety, zamyka w sobie farbe, stanowi granice koloru. barwy sie naklada od najjasniejszych do ciemnych. kiedy cala tkanina jest juz pokryta kolorem, trzeba poczekac az wyschnie, a nastepnie utrwalic. potem gotowanie, zeby wosk sie rozpuscil, pranie, suszenie, banal, kiedy patrzy sie z boku na wprawne, doswiadczone rece rzemieslnika, to jak dziecinna zabawa. pian dobrze o tym wiedzial. dlatego postanowil, ze mamy sprobowac sami. krzywe, koslawe kontury, narozlewany wosk, nakapana farba, tragedie i katastrofy. i juz, juz mialam sie zloscic, kiedy nagle spojrzal, usmiechnal sie i powiedzial: niczego sie nie nauczysz, gdy jestes smiertelnie powazna. zacznij sie tym bawic.

malpka

DSC_2747.jpg
KLIKNIJ TU, ZEBY OBEJRZEC ZDJECIA

tak, wiem, to nieladnie. ale w malpce sie zakochalam. w jej rozumnym spojrzeniu, delikatnych raczkach, niespozytej energii, chwytajacej za serce mimice. kiedy po chwili strachu, podchodow i niepewnosci zaczelam sie z nia bawic, natychmiast zrozumialam co takiego sprawia, ze tak czesto w malezji te rozbrykane stworzenia koncza na lancuchach, w klatkach, na uwiezi. zyja jako maskotki na tarasach, podworkach. kiedy je mijalismy, wlasciwie za kazdym razem wstepowalo w nas wielkie, swiete oburzenie, ze to okrutnie, nieludzko, przeciez tak nie mozna. i nagle niespodzianka, kiedy malpki dotknelam, kiedy sie przytulila, zajrzala gleoko w oczy, poczulam nagle jak trudno pokonac dzieciecy egoizm, nie zwazajacy na nic, krzyczacy „ja chce malpke!” szkoda mi tych stworzen. chociaz, z drugiej strony, czy inne zycie maja wszystkie  nasze psy, koty, chomiki, kanarki?

gorka

gorka.jpg
KLIKNIJ TU, ZEBY OBEJRZEC ZDJECIA

gor na tioman jest wiele. jedna, ta najslynniejsza, wylaniajacymi sie z dzungli skalnymi iglicami sciaga hordy turystow pod pobliski wodospad. druga, zablocona, wiodaca przez przelecz droga laczy brzeg wschodni z zachodnim. jeszcze inna, waska, grzaska dzunglowa sciezka prowadzi na polnoc, do wiosek. gory te sa rozne. wieksze, po tysiac metrow, mniejsze, zupelnie male, dostepne, niedostepne, strome, oble, skaliste. dlugo by wymieniac.
jest tez na tioman gorka. pozornie niepozorna, ot, metrow kilkanascie. gdyby stanela gdzie indziej, nikt by jej nawet nie spostrzegl. ale stanela tam wlasnie. dokladnie na drodze drogi laczacej dwie glowne wioski. i tu sie zaczyna historia pewnego paradoksu.
w azji sie nie chodzi, nogi sa przezytkiem uzywanym jedynie w drodze z pokoju do kuchni. do sasiada, do sklepu, do pracy czy na poczte po drugiej stronie ulicy jezdzi sie motorem. albo samochodem. na tioman jest tak samo. lenistwo sie rozplenilo i usadzilo na tylkach starych, mlodych, wszystkich. nie chodza nawet dzieci.
jednak nasza gorka z lenistwa sobie zadrwila. mimo ze tak niewielka, swoja wysokoscia zmusila mieszkancow wyspy do zbudowania schodow. po kilkadziesiat stopni z jednej i z drugiej strony. lenistwo sie przerazilo – po schodach trzeba chodzic. malo tego, skoro po schodach motorem sie nie da, to jak pojechac dalej gdy ten pozostal na dole? ale z lenistwem nie wygrasz. lenistwo zmusilo wiec ludzi do… dwa razy ciezszej pracy. teraz kazda rodzina musi miec dwa motory. musi na nie zarobic, musi je zatankowac, naprawiac, utrzymywac. by jeden stal po jednej, a drugi po drugiej stronie.

holidajs

DSC_2436.jpg
KLIKNIJ TU,  ZEBY OBEJRZEC ZDJECIA

miasta trzeszczą, wrzeszczą
chmurzą, międlą tumultem
zgiełkliwe dududuchoty w metrze pełnościsku
wagon ssss kszsz bue, i…
z sz żżż tr-bzzz-tiiii, wrrr
klaps!
się na światłach rozkwasił piorunem głupi monsun.
to pomyśleliśmy
to skoro ma już padać
to lepiej niech już pada
na wakacjach.

popłynęliśmy na tioman.
przez te wiatrodeszcze mniejsze wyspy nieczynne.
i dobrze nam tam było. bardzo.
mimo słońca.

mamonizm

mamonizm.jpg

zadne z ponizszych zdan prawdopodobnie nie bedzie ani oryginalne, ani tym bardziej odkrywcze. nie maja takiej szansy, bo tez i to, czego dotycza jest starsze od najstarszego zawodu. a jednak singapurowi udaje sie przesunac granice przyzwoitosci. choc znamy kult konsumpcji z innych czesci globu, widzielismy wiele jego barw i odcieni, nigdzie nie spotkalismy go w tak jednoznaczniej, wszechwladnie panujacej, ortodoksyjnej formie. singapur jest watykanem, mekka, jerozolima. tu, pieniadz jest religia, zielonym monoteizmem obnazajacym malosc calej reszty bogow. bo kiedy gdzie indziej na swiecie allah z jezusem i budda drocza sie o wplywy, podkladaja bomby, zawiazuja spiski, tu grzecznie koegzystuja pod czujnym okiem mamony. nie maja innego wyjscia, ludzie poznali komfort, wysokie zarobki, wygode. juz nawet narzekac przestaja na brak wolnosci slowa. bo po co gadaniem zagluszac pomruki astonow martinow, ferrari, jaguarow. kto by chcial sie sprzeciwiac czystym ulicom, koncertom, festiwalom, languscie i krabom na kolacje? nikt o zdrowych zmyslach nie odda torebki chanel czy wina rocznik ę-ą za bycie w opozycji. zreszta kontra czemu? temu ze wielki brat patrzy zrenica tysiaca kamer z kazdego skrzyzowania? bezpiecznie jest dzieki temu. ze gumy zuc nie mozna? wyobraz sobie chodniki, stoly i ulice nieoblepione syfem. ze nie ma demokracji? a po co demokracja, skoro nie gwarantuje calego tego komfortu jaki daja dolary?
mozna sie zgadzac lub nie, lubic lub nie lubic, podziwiac, krytykowac, ale conajmniej jednego nie mozna im zarzucic: nie udaja swietych, otwarcie i jasno mowia, ze to czego pragna, to pieniadz. ze zrobia co w ich mocy, by miec go jak najwiecej.
no i… wierza w boga, ktory bezsprzecznie istnieje.

geylang

DSC_2390.jpg
KLIKNIJ TU, ZEBY OBEJRZEC ZDJECIA

geylang road ma kilkadziesiat przecznic. ciagnie sie i ciagnie od obrzezy centrum az po podmiejski katong, muzulmanska dzielnice sypialniana. singapurskie ministerstwo turystyki wolaloby zebysmy tam nie lazili. nie opisuje geylangu w rozdawanych na kazdym kroku kolorowych broszurach, ani nie wspomina o nim na stronach promujacych miasto. podobnie przewodniki. ot, wspominaja cos o ciekawej, tradycyjnej architekturze czy przebakuja o czerwonych latarniach, ale i jedno i drugie niemrawo i bez przekonania. dokladnie odwrotnie niz tamten spotkany nad ranem chinczyk o mocno wybaluszonych oczach i dziwnie przyspieszonym, oksfordzkim slowotoku. geylang? nie byliscie na geylang? to gdzie byliscie, w centrum? w tej plastikowo szklanej makietce dla turystow? i pewnie myslicie, ze wiecie cokolwiek o tym miescie? powiem wam, chcecie wiedziec, to jedzcie sobie na geylang, tam jest prawdziwe zycie, prawdziwy, stary singapur, macie jakas mape? wyrywa i chwiejnym gestem stawia wielka krope. oooo-tu!
geylang prowadzi dwa zycia. odrebne, niezalezne i mimo laczacych je miejsc, zupelnie niezazebione. wraz z nadchodzacym zmrokiem gladko i plynnie przechodzi z jednego swiata w drugi. z poprawnej, czystej jasnosci w gesta, szemrana ciemnosc. za dnia jest zwykla ulica, zdobna w klimatyczne, lokalne „domosklepy”, szczegolnie tutaj udany mariaz chinskiej tradycji i wplywow kolonialnej, klasycznej estetyki. mienia sie stylami, forma, kolorami. na parterach handel, uslugi, jadlodajnie, na pietrach, pod dachem przestrzenie dzielone na klitki-mieszkania. zycie, sprawy, codziennosc. mijaja anonimowo, nikna w miejskim tlumie. ulica jakich wiele. gdy ja opuscisz przed zmrokiem, szybko o niej zapomnisz. ale jesli zostaniesz…
geylang to meski swiat. kobiety w nim istnieja o tyle o ile moga przyniesc przyjemnosc mezczyznom. dlatego jest ich tu wiele. zjawiaja sie wraz z ciemnoscia, rytnicznym stukotem obcasow. usmiechy, powitania, przypalany papieros. dokladnie w tym samym czasie, bliskosc i dalekosc wypelnia loskot rolet konczacych kolejny dzien pracy. wlasciciele sklepow, warsztatow i restauracji ustepuja miejsca budzacej sie nocnej zmianie. rozblyskuja neony. dziewczyny rozgniataja filtry znaczone czerwienia i bez pospiechu zmierzaja w strone plastikowych, tanioknajpianych stolikow. zjedza tam kolacje. a moze to obiad? sniadanie?
siedzimy w jednej z tych knajpek, w glebi, w bocznej uliczce. po drugiej stronie budynek, przez otwarte okna widac klatke schodowa. przy wejsciu szyld: bar ten i ten, na gorze, na trzecim pietrze. dziwi dlaczego na trzecim, chwile rozmawiamy, moze nizej tez bary, tylko szyldow nie maja… przerywa nam glosny smiech, kolejne kuse wdzianka, torebka, zapalniczka. zajely ostatnie miejsca. zupa, herbata i ryz. mezczyzn na razie nie ma, pojawia sie za godzine, zastawia obficie stoly jedzeniem, piwem i wzrokiem wpatrzonym w telewizor. i beda jak posagi siedziec tak az do znudzenia. a kiedy nuda nadejdzie, wyjasnia nam tajemnice baru na trzecim pietrze.
geylang zaskakuje. spodziewalismy sie zgielku, muzyki, lubieznosci. a tutaj, prawie cisza, powolnosc, niemal znuzenie. nikt nie nagabuje, nie kusi, nie zacheca. owszem, cala ulica wraz z ciemnosciami przecznic sklada nieme oferty. tutaj salon masazu, tam klub, bar, sklep dla doroslych, choc mlodym wstep wzboniony, zapraszamy serdecznie, przed knajpa kilka dziewczyn w „szkolnych mini mundurkach”, czerwone chinskie lampiony kolysza sie na wietrze, cenniki hotelowe kusza promocjami, godzina dziesiec dolarow, taniej nigdzie nie znajdziesz. a jednak czegos brakuje, jakiejs energii, charyzmy. mijamy kolejne uliczki, nagle przychodzi olsnienie. tu nie ma zadnych bialych, oni tu sa po swojemu. to miejsce stworzone jest dla nich i im nie brakuje niczego. to my jestesmy jak sroki, przyzwyczajeni do blyskow, do wrzaskow, alkoholu. zeby bylo zabawnie, musi byc glosno, z famfara. dla nas powstaly patpong i nana plaza w bangkoku, tam sie odnajdujemy, tam wiemy jak fetowac.
roznica kulturowa.
i wtedy sie geylang otwiera. nabrzmiewa, wypelnia lepkoscia. zaczyna pokazywac male subtelnosi. wzrok, gest, tajemnica, mrocznosc, za rogiem rozmowa, ten bar na trzecim pietrze, naprawde nie jest barem, ale kolejnym hotelem, w ktorym gdy wchodzisz po schodach wybierasz sobie dziewczyne na ulubionym polpietrze. spokojnie, po cichu, bez wrzawy. bo oni nie przyszli tu wrzeszczec. oni tu chca sie odprezyc.

marina bay

za kazdym razem, przechodzac tedy, zastanawialismy sie, jakie to uczucie, kiedy przychodzisz rano do pracy, szef wola cie do siebie i mowi: sluchaj, jest w singapurze zatoka, malo zagospodarowana, na razie jest kilka hoteli, koncza wlasnie budowac opere, jest jeszcze kilka inwestycji, ale w gruncie rzeczy nic tam nie ma. rzad natomiast chcialby stworzyc cos wyjatkowego, zagospodarowac caly ten obszar. pieniadze sa niewazne, bo to ma byc wizytowka kraju, a singapur jest bogaty. na dzien dzisiejszy, zalozenie jest jedno: wszystko jest mozliwe. wymyslaj!
no i myslelismy o tym uczuciu, tym momencie zanim sie zacznie mozolna, zmudna praca, tych chwilach, kiedy w wannie, w czasie snu, w metrze, samochodzie, lesie, sklepie pojawiaja sie natchnione, niesforne rozblyski i zagluszajac caly swiat krzycza wnieboglosy: niech to miejsce bedzie jak morze! niech bedzie ogromna fala, zbudujmy wiezowce tak, by linia horyzontu tworzyla wzburzone morze i, i jeszcze niech na koncu bedzie wielki hotel, niech bedzie z trzech wiezowcow-filarow, jak… jak cyrkle, a na nim, a na nim niech bedzie zawieszony wielki frachtowiec, tak! a budynki za nim beda wzburzona przez niego woda. a… a na dachu zrobmy basen, ogromny, i taki, zeby swoja krawedzia dotykal do krawedzi budynku, pod niebem! jezu! jaki to bedzie widok! a jego elewacja niech faluje na wietrze jak ocean! a tam… tam zrobmy stadion, a boisko bedzie… na wodzie! i bedzie polaczone z hotelem mostem, mostem… jak.. jak spirala dna i bedzie mial trzy tarasy! wiszace nad woda! a obok wielki kwiat, tak, budynek jak kwiat, i, i jeszcze, zeby ludziom dobrze bylo to zamontujmy takie wiatraki czerpiace energie z baterii slonecznych, jak czlowiek bedzie pod nimi stawal, to fotokomorka uruchomi turbine. i… i nawilzacze powietrza, ozezwiajacy labirynt nad chodnikiem, a w parku, w parku zrobmy wielkie palmy, parasole, ktore w nocy oswietla cala okolice, a w glownym centrum handlowym niech bedzie rzeka i niech plywaja po niej gondole, a wiezowce niech maja takie wneki i niech w nich rosna drzewa, zielone miniparki i… i… i…a…
i siedzisz tak, siedzisz? skaczesz! machasz lapami, tlumaczysz, wymyslasz zadyszasz sie tlumaczac, potem przelewasz to na papier, zamieniasz w zerojedynki projektow i pelen wiary i uniesienia, ale tez obaw i strachu prezentujesz. panstwo siedza, sluchaja, patrza, potakuja, ale miny kamienne, profesjonalisci, spotkanie sie konczy i… czekasz.
az w koncu nadchodzi ten dzien. przychodzisz rano do pracy, szef zgrania cie do siebie, chwile jeszcze czeka az w koncu sie usmiecha. robimy!
rany boskie, jak oni musieli sie cieszyc…
bo marina bay, to nie jedna, nie dziesiec, ale kilkadziesiat jesli nie kilkaset inwestycji skladajacych sie na calosc. futurystyczna, niezwykla koncepcje, ktora zrodzila sie w ich glowach. bajka!

a my, chodzac tam i patrzac na zaczatek tego co ma powstac, nie moglismy oderwac oczu i po raz pierwszy w zyciu bylismy naprawde dumni z… tak, z homo sapiensa, ze jest w stanie wymyslic, zaprojektowac i stworzyc cos tak niesamowitego.