minang kabau

DSC_6089.jpg
KLIKNIJ TU, ZEBY OBEJRZEC ZDJECIA

bardzo dawno temu, kiedy jeszcze swiat wygladal zupelnie inaczej niz dzis, armia sasiedniego ksiestwa postanowila podbic ziemie zamieszkale przez przodkow minangkabau. rozgorzal spor o zyzne tereny zachodniej sumatry. jednak lokalnym plemionom walka nie byla na reke. po dlugiej naradzie zaproponowali wiec najezdzcy, by zamiast wojsk, konflikt rozstrzygnely zwierzeta. kazda ze stron miala wystawic do walki na smierc i zycie wodnego bawola. pewny swego ksiaze przystal na propozycje. ustalono termin starcia.
kiedy nadszedl dzien pojedynku, przodkowie minangkabau zaskoczyli swego rywala. podczas gdy najezdzcy wystawili do walki najpotezniejszego, najsilniejszego i najbardziej agresywnego bawola, ci wpuscili na ring mlode, niepozorne, ale niekarmione od kilku dni ciele.
okazaly, mocny samiec zignorowal tak banalnego przeciwnika, nawet nie ruszyl sie z miejsca w oczekiwaniu na godnego siebie rywala. ale wyglodniale ciele z desperacja pognalo w jego strone. niecierpliwie poszukujac wymion, naostrzonymi jak sztylety rogami rozprulo brzuch kolosa i wygralo pojedynek.
szanujac warunki umowy, najezdzcy wycofali sie i juz nigdy wiecej nie niepokoili tutejszych plemion. te zas, dla upamietnienia triumfu przyjely nazwe minang kabau, zwycieski bawol i od tamtej pory zaczely wienczyc swe domy strzelistymi, przypominajacymi ostre rogi dachami.

canoe

kurt-kak-zywiosz.jpg

telewizora nie ma. jest widok. widok to kilka palm, waski pasek plazy i mniej lub bardziej spokojna stalowa tafla jeziora.ten serial nie ma stalych godzin nadawania. poprzedza go nie reklama, ale glosny chrzest drewna o kamienista plaze. serial zaspokaja, jak na serial przystalo, zespol uczuc nizszych. w tym, perfidna zlosliwosc. choc jest dosc monotonny, ten sam, jeden odcinek w swoich kolejnych odslonach – nigdy nam sie nie nudzi. a wyglada to tak:na brzegu stoi canoe. canoe, to sredniej wielkosci, chybotliwa dlubanka. kazdy nowy turysta ladujac na tej plazy, tuz po zrobieniu zdjecia kot/pies/jezioro/gory, pragnie canoe poplynac. najpierw je obchodzi, z prawej, z lewej strony analizujac bacznie szanse na przezycie. niektorzy zasiegaja jezyka u wlascicieli, czy „to to” wogole plywa. inni, nie tracac czasu energicznie sprawdzaja: wiosla, wypornosc, konstrukcje oraz probuja okreslic, gdzie jest przod, a gdzie tyl. gdyby canoe mialo kola, zapewne by sie nie obylo bez paru kopniec w oponke. w koncu przychodzi decyzja: raz kozie smierc, plyniemy! moment ten mozna poznac po nerwowych wymianach: wciskaniu aparatu i wyrywaniu wiosla. jest to rzecz wielce istotna – kto dzierzy wioslo, ma wladze. kto zas dzierzy aparat… zostaje z nim na brzegu, zeby robic zdjecia wielkiemu zdobywcy jezior. zaczyna sie zabawa. piski, krzyki i wrzaski nieswiadomych swej roli turystow, probujacych wsiasc do niestabilnej dlubanki, kaza nam zajac miejsca w naszej lozy szydercow. tu sie bowiem konczy czesc wspolna przedstawienia. technik wioslowania jest tyle, ile odcinkow serialu. najbardziej klasyczny jest styl „pruj ile pary w bicepsie, nim ta cholera nie skreci”. oznacza to zazwyczaj nerwowe pacniecia z jednej, i szybko z drugiej strony. po jednej, dwoch takich seriach canoe zaczyna zataczac bezlogiczne kregi, obracac sie przodem do tylu, po chwili tylem do przodu, krecic zlosliwe baczki, kompletnie nic sobie nie robiac z desperackich wysilkow utrzymania kursu. przecietni przeplywaja tym oblakanym zygzakiem, dziesiec, pietnascie metrow. to im zazwyczaj wystarcza. inni, bardziej uparci wracaja na brzeg po partnerke (to one zazwyczaj zostaja), biora drugie wioslo i probuja miarowo wioslowac z obu stron na raz. dziala to tylko ciut lepiej niz samotna walka. bowiem po kilku minutach dama musi odpoczac, napic sie, poopalac. ale zostawmy pary.naszym ulubiencem zostal niejaki kurt. kurt jest zdziwaczalym, niemieckim kawalerem. nie bardzo go lubimy. nie wiem, moze dlatego, ze codziennie rano wita nas po rosyjsku namolnie nam wmawiajac, ze polski i rosyjski to przeciez ten sam jezyk i powinnismy rozumiec. owszem, rozumiemy, ale szlag nas trafia kiedy jeden najezdzca upiera sie do nas mowic w jezyku drugiego najezdzcy.kurt dodal dramatyzmu naszemu serialowi. po dwoch dniach analizy jak radza sobie inni, zdecydowal sie uzyc obu wiosel na raz. ale po kolei. poniewaz postanowil zdobyc canoe sucha stopa, oszczedzajac tym biale jakis czas temu skarpetki, chwile mu zajelo wykombinowanie: od frontu je brac, czy od flanki. w koncu wybral burte. nie bez trudu wsiadl, usiadl, ulozyl swoj parasol, przy parasolu torbe, i kiedy juz, juz mial wyplynac, zorientowal sie nagle, ze zamiast sie unosic, canoe wbilo sie w piach. proba druga. odsunal je troche od brzegu i w akompaniamencie dziwacznych akrobacji umoscil sie w srodku. niestety, znow stal jak wryty. za trzecim razem mial szczescie, nagly podmuch wiatru odsunal go od brzegu. tytanik ruszyl w rejs. dlubanka, jak to dlubanka, podatna na kazdy ruch wiosla, przy wioslach dwoch – oszalala. rozpoczela pokraczny taniec swietego wita. w prawo z rozmachem! w tyl zwrot! w glebiny! obrot! do brzegu! probowalismy zgadnac w ktora ze stron swiata kurt ma zamiar plynac, jednak po krotkiej chwili sledzac tor jego kursu, zgodnie doszlismy do wniosku, ze chce poplynac w s z e d z i e. poziom napiecia rosl wraz z kazdym kolejnym metrem dzielacym canoe od brzegu. jednak po pol godzinie zlosliwej obserwacji kurta walczacego z wioslami, kierunkiem, wiatrem, dlubanka oraz podstepnym, iscie antyniemieckim nieporzadkiem rzeczy, nawet nam(!) sie znudzilo. wyraziwszy nadzieje, ze coraz silniejszy wiatr wywieje go hen w jezioro, dzieki czemu rano nareszcie nie uslyszymy jego „kak zywiosz”, wrocilismy do pracy.po kolejnej godzinie uslyszelismy znajomy chrzest kamieni na plazy. wystawilismy dzioby. czerwony ze zlosci kurt, spogladajac z gory na wlasciciela hotelu wreczal mu oba wiosla i z mocnym, tyrolskim akcentem oswiadczal, ze on nie wie do czego „to cos” sluzy, ale do plywania, na pewno nie nadaje. wlasciciel podobnie jak my, z trudem zdusil smiech. tomek blyskotliwie rzucil cos o u-botach. i tak nam szczesliwie minelo kolejne popoludnie.no coz, nie jestesmy swieci. mozna by nawet powiedziec, ze jestesmy dosc wstretni. ale to chyba dobrze. jakis czas temu slyszalam, ze swieci swieca w ciemnosci. to bardzo niepraktyczne. spac ciezko przy zapalonym,

„miejsce do zamieszkania nalezy wybierac z rozwaga”

DSC_4987.jpg
KLIKNIJ TU, ZEBY OBEJRZEC ZDJECIA

sa na swiecie rzeczy, ktore sie zwyczajnie wykluczaja. ot chocby nie da sie jednoczesnie siedziec na dupie i podrozowac. niestety, na dluzsza mete, nie da sie tez pisac ksiazki i nie siedziec na dupie. kazda proba zignorowania tej prostej prawdy, konczyla sie wieksza lub mniejsza katastrofa. a to kabel komputera wyrywal sie z gniazdka, a to deszcz zalewal klawiature, a to wiatr porywal zapiski, a to fala zmywala notatki z plazy… oj, dlugo by wymieniac. dlatego jakis czas temu, dolaczylismy do grona niejezdzacych. moznaby sie upierac, ze wciaz jestesmy w drodze, ale troche na przekor, lubimy sobie myslec, ze a wlasnie, ze nie.jak to kiedys szymon wcale zgrabnie ujal: „miejsce do zamieszkania nalezy wybierac z rozwaga”. po szybkim rozwazeniu kilku za i przeciw padlo na maninjau. dluga liste plusow psul tylko jeden minus.domek jest sliczny, drewniany i ze sporym tarasem, w pokoju na jednej ze scian nawet sztuka wisi – dzikie konie w galopie, jest lozko z szara:) posciela, duza, jasna lazienka, dwa stoly wlasnej roboty i dwa lustra z przydzialu. wstajemy sobie ze sloncem, pol godziny cwiczymy, potem sie myjemy, idziemy po sniadanie, sniadanie to papaja zmieszana z bananami, do tego placki z kokosem i lokalna kawa z lokalnym cynamonem. jest kawalek plazy, jest ogromne jezioro, w ktorym mozna plywac w czasie przerwy w pracy, to nawyk jeszcze z warszawy (rafal, juz nie moge ciagle o tobie sluchac), tomek rysuje, ja pisze tak mija osiem godzin i mimo malych kryzysow calkiem nam z tym dobrze. pierwszy raz od polski zauwazamy weekendy, bo musimy je miec, chocby i we srode, zeby nie zwariowac.dookola sa gory, po ktorych mozna chodzic, jest dzungla zeby sie spocic i wodospady, by umyc. we wtorki jest targ u nas, w piatki w pobliskim bajur, w soboty w bukittingi. bukittingi to miasto, rzadko tam jezdzimy, bo jest glosno i smierdzi. ale za to sa lody. u nas lodow nie ma.do oceanu bedzie z 20 kilometrow, jeszcze tam nie bylismy, bo sie nie zlozylo. jest tez kilka wulkanow, jeden z nich aktywny, jest dlubane caonoe, ktorym sobie plywamy, a zycie nas kosztuje 9 dolarow dziennie. mamy nawet psa, nazwalismy go „no name”, wszedzie z nami lazi, ostatnio sie zakochal; kilka kotow i cmy. no ale przede wszystkim, mamy swiety spokoj. no dobrze, a ten minus? niestety nasze dusze musza stawic czola niemalemu wyzwaniu. zyjemy wsrod muzulmanow, wiec jak to w islamie bywa: nie ma alkoholu. ale… nawet ta zgroza, ma w sobie pewna zalete. sprawia, ze nigdy w zyciu nie wpadniemy na pomysl, zeby tu zostac na zawsze.

eeech…

DSC_7937.jpg

🙁
prima aprilis nam sie… nie udal. mialo byc z krakowskiego przedniescia, z przekaski, a jest z szarego londynu, w ktorym utknelismy. No chyba ze prima aprilisowo zartuja, ze nie ma ani dwoch miejsc w ani jednym samolocie do polski. wierzcie albo nie. my idziemy na herbatke. kurwa.
a jutro, mamy nadzieje, gorzka zoladkowa pod rotunda! od trzech lat wleczemy ze soba sliczne  prawdziwe 100 PLN!

dzie-ku-je-my!

photo.jpg
KLIKNIJ TU, ZEBY OBEJRZEC ZDJECIA INEZ
KLIKNIJ TU, ZEBY OBEJRZEC ZDJECIA KONRADA
A TU ZESMY LZY WZRUSZENIA RONILI:)

no i zima poszla z dymem!
pieknie dziekujemy, jestesmy naprawde wzruszeni, poruszeni, zaskoczeni, ze i tyle osob i pozdrowienia i tort i taka wielka dzieciakow gromadka i rodzice… no az przez chwile zawahalismy sie czy przypadkiem nie wrocic. zwlaszcza, ze tam ta wiosna a tu, nie wiadomo jak to sie stalo – jesien sie nagle zaczela. pierwszy raz od roku w polarach siedzimy.
wyglada na to, ze zestaw warszawskich wiedzm, widzminow i wiedzmiatek byl porazajaco skuteczny.
sciskamy goraco z zimnej sumatry, nawet nie wiecie jak cudownie jest was wszystkich zobaczyc:)

III miedzykontynentalne palenie marianny juz tuz!

marianna-2011.jpg

juz trzeci raz marzanna made in tamtaram, przy czym tym razem tam – to indonezyjska sumatra, bedzie przeganiac zime! goraco (a jakze!) zapraszamy w niedziele, 20 marca na godzine 13.00 (bo wiadomo, po trzynastej, to juz mozna wszystko:) pod kolumne zygmunta.
stamtad, znana juz niektorym, kaowiec inez & Co. (przepieknie dziekujemy!), poprowadzi na nadwislanski brzeg, by dopelnic prastarego obrzadku.
wodka i zakaski we wlasnym zakresie. dzieci mile widziane. za zachowania rodzicow odpowiadaja rodzice.
zapraszamy! tamtara my.

ps. podaj dalej:)

buru babi

DSC_4870.jpg
KLIKNIJ TU, ZEBY OBEJRZEC ZDJECIA

buru znaczy polowac. babi zas, to swinia. ale buru babi to wiecej niz zwyczajne polowanie na swinie. niezwyklosci jest kilka i sa na tyle subtelne, ze tutejsi ludzie zdaja sie ich nie wyczuwac. uznaja za oczywistosc to, co kawalek dalej, na wschod, poludnie, czy polnoc oczywiste nie jest. kluczem jest slowo „haram”- w kulturze, religii islamskiej – nieczyste, zabronione. wszedzie ten zakaz jest swiety, scisle respektowany. a jednak tu, w maninjau, tradycja wygrala z religia.
zobaczyc na tle meczetu biegajacego psa jest rzecza dosc niezwykla. poniewaz psy sa haram, wszedzie gdzie sa muzulmanie jest ich po prostu niewiele. ale zobaczyc psa, zadbanego, w obrozy, prowadzonego na smyczy przez kogos, kto za godzine wroci do tego meczetu i sie w nim pomodli, to naprawde kuriozum. a jesli dodac do tego fakt, ze pies jest kupiony za rownowartosc dwoch pensji, przez caly rok byl szkolony i jest karmiony miesem, nie ma watpliwosci: jestesmy wsrod minangkabau, ludzi od wiekow zyjacych tradycja buru babi.
mieszkancy zachodniej sumatry polowali od zawsze. utrzymujac sie z roli: ryzu, warzyw, tapioki, mieli jedno strapienie – stada dzikich swin. te w czasie nocnych uczt sialy spustoszenie na uprawianych polach. nie majac w okolicy naturalnego wroga, zaczely rosnac w sile. tym samym wroga zdobyly – uzbrojeni w psy ludzie zaczeli na nie polowac. kiedy zachodnia sumatra zostala najechana przez pochodzacych z polnocy wyznawcow mahometa, tradycja buru babi byla na tyle juz silna, ze mimo iz minangkabau przyjeli wiare proroka, starodawny obyczaj skutecznie sie jej oparl. i tak pozostalo do dzis – pobozni muzulmanie trzymaja w domu psy (haram) i dwa, trzy razy w tygodniu jada z nimi do dzungli, by zabijaly swinie (haram jak najbardziej), ktorych mieso potem, dzielone jest na kwalki i z lasu zabierane (koran wyraznie mowi, zeby swininy nie ruszac), by szkolic do polowan kolejne psie pokolenie. inshallah.

DSC_4815.jpg

zima jest glupia!

DSC_5211.jpg
KLIKNIJ TU, ZEBY OBEJRZEC ZDJECIA

poniewaz:
1. wszyscy wrocili juz z nart
2. ci co nie wrocili zaraz wracaja
3. po tylu miesiacach mrozu, komary szlag trafil
4. i pkp i drogowcy sa juz kompletnie pozaskakiwani
5. najwyzszy czas by przynajmniej czesc balwanow zniknela
6. jak znamy zycie, wlasnie zaczynacie marudzic, ze dosyc juz tej zimy

to:
postanowilismy was wspomoc i popelnic trzecie miedzykontynentale palenie marianny. ale zanim do tego dojdzie, dojsc najpierw musi marianna. po dlugim tygodniu ciecia, giecia, dziurawienia i klejenia, nieniejszym, wlasnie ja wyslalismy, zdobywajac tym samym:
1. sprawnosc mnicha (wedlug nas)
2. sprawnosc kretyna (wedlug miejsowych),
bo przez 7 dni robilismy cos, co ma splonac w trzy minuty.
coz, widac ze w zyciu zimy nie mieli.

to co? trzymajcie kciuki, by dziewcze doszlo szczesliwie!

rybi pogrzeb

DSC_4344.jpg
KLIKNIJ TU, ZEBY OBEJRZEC ZDJECIA

jezyk natury jest prosty. im zywszy, jaskrawszy kolor, tym wiecej smierci niesie. na co dzien stalowo-brunatne jezioro maninjau olsnilo nas wscieklym turkusem. przystrojone ta barwa wygladalo jak klejnot. jednak to nie dla piekna, stojacy na brzegu ludzie wpatrywali sie w jego ton.
maninjau, tak jak wiekszosc jezior indonezji, zalewa krater wulkanu. otoczone strzelista, rowna, skalna korona tworzy wokol siebie zielony pierscien bujnosci. niezwykle zyzna ziemia wspierana klimatem rownika, przez okragly rok obdarowuje plonami. splywajaca z gor woda nawadnia pola ryzowe. bananowce, mango, kokosy, papaje, awokado – na pierwszy rzut oka – raj. ale ten wulkan nie spi. choc juz od bardzo dawna nie stanowi zagrozenia, od czasu do czasu, wystawia slony rachunek za dobrobyt.
kilkanascie lat temu, pod koniec lat dziewiecdziesiatych, brzegi tego jeziora zaczely szybko obrastac wspierajacymi rodzinne budzety rybimi farmami. dzieki nim, okoliczni mieszkancy moga zyc troche lepiej. kiedys, ograniczeni tradycyjnymi metodami polowu – siecia zarzucana z chybotliwej dlubanki – mogli zapewnic jedzenie sobie i swoim rodzinom. dzis, dzieki hodowlom, moga ryby sprzedawac. zbudowanie malej, czterobasenowej farmy kosztuje 7 milionow rupii, siedemset dolarow. do tego dochodzi koszt ryb, 150 rupii za sztuke i pokarmu. to bardzo duza inwestycja, ale sie oplaca. ryby zyjace na wolnosci potrzebuja pol roku, by osiagnac wielkosc pozwalajaca na polow. te z farm, polowe mniej – juz po trzech miesiacach mozna je wiezc na targ.
stojacy przy brzegu mezczyzni zywo dyskutuja. wyciagniete w strone turkusu mocne, umiesnione rece zataczaja szerokie kregi. nagle wskazuja punkty na blekitno-zielonej powierzchni. wtedy dwoch z nich odchodzi, wraca po chwili z motykami i zaczyna kopac doly. watpliwosci i nadzieja zniknely, ryby zaczely umierac.
kiedy wulkan sie budzi, rozsiane na dnie jeziora, zasilajace je w wode gorace zrodla wylpuwaja zgromadzona w jego wnetrzu siarke. to ona daje tafli ta niepowtarzalna barwe. ale odbiera tlen. dzikie ryby, rozproszone na ogromnej przestrzeni jakos sobie radza, jednak te hodowlane, stloczone w niewielkich kubikach farm, zaczynaja sie dusic. w przeciagu kilkunastu godzin zanurzone w wodzie sieci wypelniaja sie polyskujacym srebrem rybich brzuchow. niewiele juz mozna zrobic. rybacy mozolnie wylawiaja padline i zaczynaja segregowac. przegladaja rybe po rybie, wyszukujac te jeszcze na tyle swieze, by nadawaly sie do uwedzenia. jest ich niewiele. przytlaczajaca wiekszosc laduje w prostokatnych, przypominajacych groby dolach. straty sa ogromne, tym razem, pracujacy przy brzegu mezczyzni szacuja, ze w sumie, wszystkie farmy stracily jakies 8 ton ryb. za kazdy kilogram dostaliby na targu 17,000 rupii, prawie dwa dolary. przecietna pensja nauczyciela wynosi niecale dwiescie, wielu ludzi na wsiach zyje za 60-70.
jeszcze calkiem niedawno, wulkan budzil sie rzadko, raz, dwa razy do roku. niepewnosc zycia w kraterze zmusza do akceptacji, uczy pogodzenia z kaprysami natury. tutaj, jak nigdzie, wiadomo, ze jutro jest niepewne. nie trzeba o tym myslec, trzeba zyc dniem dzisiejszym. zyski z hodowli ryb pokrywaly straty. ale ostatnie miesiace zachwialy ta rownowaga. odkad w pazdzierniku wybuchl wielki merapi w centralnej czesci jawy, tutejszy senny maninjau nabral nagle wigoru. dzisiejsze rybie pogrzeby sa juz czwartymi z kolei w ostatnich pieciu miesiacach. kiedy przyjda nastepne? nikt nie potrafi powiedziec, natura nie zwykla sie dzielic swoimi tajemnicami.

autobus

DSC_5106.jpg
KLIKNIJ TU, ZEBY OBEJRZEC ZDJECIA

postawilismy na luksus. wlasciwie to nie my, to zycie postawilo, bo opcje ekonomiczne byly juz zajete. ale co tam, niech bedzie, ze to nasza decyzja. pojechalismy ekspresem.
zapowiadalo sie niezle, za dumnie brzmiaca nazwa super-executive, wedlug wlascicieli owego lux-pojazdu kryla sie szybka podroz, rozkladane fotele, komfort klimatyzacji, przystanki na posilki, rozrywka w postaci muzyki oraz toaleta. nie zabraklo niczego. i to jak nie zabraklo! iscie spektakularnie!
mamy juz za soba przebyta niemal w calosci najdluzsza trase swiata, cztery dni w autobusie z boliwii do kolumbii sa nie do przebicia – tak sie nam wydawalo. skad moglismy wiedziec, ze super-executive ma wszystko naprawde super.
jak na tutejsze zwyczaje autobus sie spoznil niewiele, niecale trzy godziny. szczescia mielismy duzo, przyjechal prawie pusty, moglismy sobie wybrac gdzie chcielibysmy siedziec. dwa kwadranse komedii, zmieniania kolejnych foteli, bo te sie rozkladaly, super rozkladaly, dokladnie na kolana pasazerow z tylu, powrotu oparc do pionu standard nie przewidywal. w koncu udalo sie znalezc dwa nie do konca zepsute. gra byla warta swieczki, mielismy do przejechania 500 kilometrow, wiec wedlug rozkladu jazdy „my wiemy, ze wy wiecie, ze wiemy, ze w indonezji ow rozklad ma sie nijak do rzeczywistosci”, czekalo nas conajmniej 16 godzin podrozy.
w odroznieniu od wielu publicznych srodkow transportu, nasz autobus mial okna. super szczelne okna. w tym kraju pala wszyscy. pala jak szaleni, tak jakby ich przerazalo oddychanie tlenem. kiedy papieros sie konczy, nerwowo szukaja paczki, by siegnac po nastepnego. w ciagu kilku godzin pasazerow przybylo. w tym kraju pali sie wszedzie, wiec rowniez w autobusie super-executive z super szczelnymi oknami. choc siedzielismy z przodu, po niedlugim czasie, kierowca i jego koledzy znikneli nam z pola widzenia osnuci klebami dymu. znikajac, zdazyli jeszcze zadbac o nasz komfort. wlaczyli klimatyzacje. tak, super klimatyzacje. polar, drugi polar, chustka, kaptur na glowe, siedzace obok dzieciaki zaczely pochlipywac. ktos kiedys opowiadal, ze poszedl raz spytac kierowce, czy moglby troche mniej chlodzic. w odpowiedzi uslyszal, ze przeciez za to zaplacil, wiec nawet nie wypada. coz, zelazna logika. myslmy pozytywnie, dzieki klimatyzacji mielismy troche tlenu. tej mysli nalezy sie trzymac. zreszta nie bylo czasu zajmowac sie taka drobnostka, bo oto w ruch poszla muzyka. walnelo, zgrzytnelo, pisnelo i zadudnilo. basy zatrzesly trzewiami, z ekranu telewizora miejscowi supermeni rzucili w strone dam powloczyste spojrzenia, a zachodzace slonce powialo romantyzmem. miejscowym sie podobalo. kiedy dzien sie skonczyl, droga zaczela sie wic. i wczesniej prosta nie byla, lecz teraz zaczelo bujac, kiwac i kolysac na wszystkie mozliwe strony. trans-sumatrian highway jest waska jak niteczka, pelna kretych serpentyn i sklada sie glownie z dziur. gdy wjechalismy w gory, nasza sasiadke zemdlilo. jej ostatni obiad wyladowal w koszu. co nie trafilo do kosza, poszlo na podloge. sasiad siedzacy po skosie uraczyl ja klebem dymu. do miksu obiadowego dolaczylo sniadanie. mrozaca klimatyzacja, ogluszajaca muzyka, rozwalone fotele, szczypiace chmury dymu, gorski roller-coster. co jeszcze moze sie zdarzyc? i wtedy zdarzyl sie cud! kierowca zdecydowal, ze pora na posilek. oznajmil to glosnym akordem „ajlowju moja mila” w rytmie karaoke i szarpiac zaparkowal. nastala bloga cisza. sasiadce odeszly wymioty, spojrzala zaciekawiona, zabrala bambetle i wyszla. wystrzelilismy za nia. cokolwiek nas tu spotka, moze byc tylko lepiej. w przydroznej knajpce ryz. z czym? z muchami na pewno. po chwili pani doniosla kurczaka w kolorze wegla. zjedlismy za slodkie omlety po drugiej stronie drogi i stanelismy z boku, chlonac lapczywie krotkie, pelne tlenu chwile.
przed nami bylo jeszcze dwanascie godzin jazdy.

batakowie

batak woman szkic.jpg
KLIKNIJ TU, ZEBY OBEJRZEC ZDJECIA

– a czlowieka bys zjadl?
spoglada znad szklanki tuaku, usmiecha sie szelmowsko i bez zajakniecia wypala:
– pewnie ze bym zjadl!
– a jadles kiedys? – nie wiem na ile chce sie popisac, na ile mowi powaznie.
– ja nie. ale dawniej jedlismy. – zaciaga sie, bierze gitare i zaczyna grac.
batakowie sa dumni z ludozerczej przeszlosci. zreszta nie tylko z niej. sa dumni ze wszystkiego: niezlomnych charakterow, odrebnego jezyka, smykalki do muzyki, tkactwa i rzezbiarstwa, swoich przodkow, religii, wielkiej walecznosci. niezwykle silne plemie.
jest juz dosyc pozno, siedzimy w jednej z setek malych, lokalnych knajpek. rozsiane przy kazdej drodze, jak magnes codziennie sciagaja wszystkich tutejszych mezczyzn. juz wczesnym popoludniem zaczynaja serwowac miejscowy „natur produkt” – tuak, palmowe wino. gdy w glowach troche zaszumi, do wina dolacza gitara i zaczynaja sie spiewy. spiewac potrafi tu kazdy, muzyke maja w genach, tradycyjne piosenki znaja od kolyski.
lake toba jest miejscem szczegolnym. to gigantyczne jezioro wypelnia ogromny krater jednego z superwulkanow. dzis jest juz nieaktywny, ale jego wybuch 70 tysiecy lat temu zmienil klimat na ziemi. to byla najwieksza eksplozja jaka sie zdazyla przez ostatnie 25 milionow lat. trzeba spojrzec na mape, by sobie uzmyslowic skale tego kolosa. strzeliste resztki krateru ciagna sie sto kilometrow z polnocy na poludnie. szerokie na trzydziesci otulaja lake toba – najwieksze wulkaniczne jezioro na calej ziemi.
wiele wiekow temu, przybyle z polnocy plemiona znalazly tu swoj dom. izolowane gorami stworzyly odrebna kulture, religie i mitologie. ich czescia byl kanibalizm.
do dzis w sasiedniej wiosce mozna ogladac miejsce, w ktorym jeszcze pod koniec 19 wieku zabijano, pieczono i zjadano ludzi. batakowie jedli nie tylko swoich wrogow. smiercia karano czesc zbrodni. wtedy rodzina skazanca musiala dostarczyc sol, czerwony pieprz i limonki, na znak akceptacji wyroku i odstapienia od zemsty. wedlug niektorych zrodel, zjadano takze bliskich, ktorzy ze wzgledu na wiek nie byli juz zdolni do pracy. coz, co kraj, to obyczaj.

pepek swiata

komiks-mushroom.jpg
KLIKNIJ TU, ZEBY OBEJRZEC ZDJECIA

gdyby nagle warszawa stala sie dzielnica buenos aires, nikt by tam pewnie nawet nie zauwazyl, ze sie cokolwiek zmienilo.
dla miliarda chinczykow jestesmy niczym wiecej, niz jakims niewielkim plemieniem, zyjacym na skraju europy.
mala dziewczynka z potosi na informacje, ze jestesmy z polski, a polska ze w europie, pyta: a gdzie jest europa? usmiechasz sie poblazliwie? a wiesz gdzie jest potosi?

bedzie o narkotykach, bo mysl ta wrocila w miejscu, gdzie na kazdym rogu, w kazdej niemal knajpie kolorowe szyldy kusza: magic mashrooms. mozna zjesc pizze z grzybkami, kanapke, ryz, makaron, mozna wypic wywar albo je zjesc na surowo. i to wszystko w kraju, gdzie za narkotyki grozi kara smierci.
jednak tak naprawde mogloby byc o czymkolwiek. prawostronnym ruchu, nakazie monogamii, normach okreslajacych sposob ubierania. bo to nie narkotyki (ruch, ubior, monogamia) graja tu glowna role, ale pewien syndrom: zakutego lba.
wiadomo: punkt widzenia zalezy od punktu siedzenia. to nawet nienajgorzej, ze sobie ukladamy swiaty, swiatopoglady, prawosci i lewosci. musimy szufladkowac, upraszczac i porzadkowac, bo bysmy zwariowali od natloku roznic. ale… no wlasnie: ale.
porzadkowanie to jedno a zakutolbizm drugie. bo nagle siadaja ten z owym i pelni srogosci i piany wszem, wobec oswiadczaja: posiadasz narkotyki? wtracimy cie do lochu, dla twojego dobra, bo to zlo straszliwe, zbrodnia i przestepstwo! i nie powiedza nikomu: tak oto polska wlasnie. chile, australia, kanada, ziemia obiecana. nie, beda w niebo krzyczeli: odwieczne prawo swiata! ba, to jest prawo prawa! swiete! niezaprzeczalne! a lud co na to? uwierzy, wszak w telewizji mowili. i nikt sie nie zastanowi, prawda to, czy nieprawda. leniwe wygodnictwo, bierna martwota myslenia nie dadza sie otworzyc, sprawdzic, jak to jest gdzie indziej. ze moze nad takim lake toba grzybki sa legalne. albo ze w ekwadorze, cale rodziny, tez dzieci, biora udzial w obrzedach, gdzie wywar z ayahuasca przynosi halucynacje, albo ze w birmie, w laosie wciaz uzywa sie opium, ze w indiach sadhu spalaja cale tony haszyszu, w boliwii zuje sie koke, w calej azji betel, ze, ze, ze… dlugo by mozna.
mozemy sie umowic, ze narkotykow nie chcemy, ale nie twierdzmy na boga (no wlasnie, ktorego boga?), ze jest to jedyne prawdziwe i sluszne rozwiazanie. pol swiata chodzi nacpana. i jakos nie choruje. i parchow tez przez to nie ma. serio. my byli, widzieli.

ściskamy z sajkołączki.
a grzybkow nie zjedlismy, bo zachorowalismy. ale co sie odwlecze…
suszone tez niezle smakuja.

tego jeszcze nie bylo!

komiks-ksiazka.jpg

w pewien sloneczny dzien pazdziernika, pewne otwarte na swiat wydawnictwo wyslalo do nas mejla. w tym mejlu napisalo, ze jesli bysmy chcieli, to oni by bardzo chcieli przelac na papier to, co my oczami widzimy. po przeczytaniu mejla margolcia sie rozplakala i powiedziala, ze nie oraz ze nie ma mowy, bo ona nie umie, nie chce oraz bardzo sie boi. wtedy tomek podszedl i powiedzial do niej: margolciu, idziemy na wodke. i poszli. i siedzial tomek i mowil do margolci bardzo mile rzeczy, upijal ja i upijal, az w koncu z tego upicia zupelnie zapomniala, co rano powiedziala. wtedy tomek podstepnie odpisal wydawnictwu, ze chetnie sprobujemy, po czym spakowal manatki i wywiozl margolcie na wyspe. tam cierpliwie, po kroczku, powoli jej tlumaczyl, ze jest mloda, zdolna i dobrze sie zapowiada. oplatajaca wyspe strefa wolnoclowa zostala nieugietym tomka sprzmierzencem. miesieczna praca u podstaw odniosla rezultaty. margolcia powiedziala, no dobrze, to sprobujmy. ale jako dziewczynka, co nagle stalo sie proste, musiala skomplikowac, dodala po krotkim namysle: ale pod jednym warunkiem. jakim? zapytal tomek. pod takim, powiedziala margolcia, ze zrobimy cos, czego nigdy jeszcze nie bylo. alez droga margolciu, tomkowi opadlo wszystko, toz przeciez od miesiaca dokladnie to ci tlumacze! i tak nadeszly swieta. po swietach nowy rok, uczczony, uczciwie, z werwa, skocznym pogo w kaluzach. a potem tomek powiedzial, to co, moja margolciu, bierzemy sie do roboty. i wtedy tomek z margolcia zamkneli sie w pokoju na dlugie trzy tygodnie. mowili i mowili, potem po scianach pisali, skreslali, rysowali, scierali i ukladali. nie bylo to proste zadanie, bo to nie prosto wymyslic cos czego jeszcze nie bylo oraz nie prosto zmiescic dwa lata na dwoch scianach. kiedy skonczyli konspekt, rzekli wydawnictwu: no to skonczylismy. a wtedy wydawnictwo powiedzialo: slijcie! i potem wydawnictwo czytalo i ogladalo a kiedy juz skonczylo, powiedzialo: robcie!

no to to wlasnie bylo, kiedy ich nie bylo. i tak to niespodziewanie beda pisac ksiazke. i jedno ich tylko nurtuje, za cholere nie wiedza gdzie sie ta ksiazka skonczy. no bo skad maja wiedziec, skoro ciagle sa w drodze?