KLIKNIJ TU, ŻEBY OBEJRZEĆ ZDJĘCIA
– Ty, jak myślisz, co to jest? – Margot macha mi przed nosem czymś, co wyciągnęła pałeczkami z zupy.
– … – nie odpowiadam z pełnym przekonaniem, próbując nie myśleć o tym, co właśnie przełykam. Margot tymczasem dynda mi kawałkiem szarego czegoś coraz bliżej nosa.
– Wygląda jak psi odbyt! – stwierdza z dumą odkrywcy.
Ka-pi-tu-lu-ję!
Pierwsze chwile na rowerach okazują się ciężkie, ale wcale nie tak jak myśleliśmy. Na formę, o dziwo, nie możemy narzekać. Dupa jak dupa, poboli i przestanie. Kambodża jak Mazowsze. Prosta, asfaltowa droga po horyzont. Żadnych górek, żadnych skrętów.
Poznajemy kolejny etap ludzkiej inwencji w wymyślaniu pojazdów skonstruowanych ze śmieci i odpadków oraz kolejne etapy konkursu „Co? Ja tego nie przewiozę motorkiem?”. Na drodze rządzą proste zasady z epoki kamienia łupanego. Uczymy się w pięć minut: kto większy ten ma pierwszeństwo. A ci więksi oznajmiają wszem i wobec swoje pojawienie klaksonem, co oznacza w wolnym tłumaczeniu: „Jadę! Zjeżdżaj!”. Więc zjeżdżamy. A po drodze przyzwyczajamy się szybko do dawno niewidzianego prawostronnego ruchu.
Rowery toczą się gładko. Średnia prędkość 20km/h. Po co więcej? Mordy się cieszą no bo to, to, o to chodziło właśnie. Jedziemy rano i po południu. W środku dnia chowamy się pod drzewami albo w wiatach przy drodze, bo temperatury sporo powyżej trzydziestu stopni i pełne słońce zamieniają drogę w pełnowymiarową, kambodżańską patelnię. Odganiam halucynację, że zamiast Maugośki na rowerze przede mną jedzie wielka skwarka. 10 litrowy bukłak wody opróżniamy bardzo szybko.
Zatem sielana można by rzec ekstremalna, adwenczer po bożemu, ekspedyszyn pełna parą. Jest tylko jeden mały problem. Się jedzie, się chce jeść, konsumować, pochłaniać!
Pierwszy posiłek w nowym kraju zjedliśmy jeszcze w Poipet. Granica niegdyś owiana złą sławą przywitała nas świeżutkim betonem, gładkim asfaltem i uśmiechem celników którzy zaproponowali nam, że jeżeli nie uiścimy wraz z opłatą wizową niepokwitowanej opłaty 100 bahtów możemy sobie wracać skąd przyjechaliśmy. Nie uiściliśmy. Mieliśmy tylko 60. I pojechaliśmy dalej. Za kontrola paszportową zjedliśmy zupkę której daleko było do tajskiej ale jeszcze nie straszyła. Nawet warzywa miała. Dzień szybko się kończył. Nocleg znaleźliśmy w wiejskiej szkole. Nauczyciele dali nam do dyspozycji jedną z sal przestrzegając żebyśmy nikomu w nocy nie otwierali i jakby co walili w ścianę, za która oni będą spać. Jakby CO? Pytanie zawisło w mroku aż do rana.
Problem pojawił się następnego dnia. Rano wstaliśmy o piątej i przed szóstą pedałowaliśmy już w porannym chłodzie, patrząc na wstające za horyzontem słońce, wprost przed naszymi oczami. No ale czas było zjeść śniadanie. Dojechaliśmy do małego miasteczka na rozstaju dróg. Jedna droga do Batambang druga do Siem Reap, gdzie znajdują się osławione ruiny Angkor Wat, gdzie można spotkać tych wszystkich, którzy nie jeżdżą turystycznymi szlakami. Rzuciliśmy monetą. Jedziemy w ruinę. No ale jeszcze coś zjeść trzeba. Śniadanie jakieś. Coś konkretnego. Cały dzień drogi przed nami. Pierwsza uliczna, lokalna knajpa. Nikt nie mówi po angielsku poza jednym z siedzących przy stoliku policjantów. On mówi jakieś pięć – dziesięć słów. Ale są miedzy nimi słowa zupa i kluski. Dosiadamy się. Widząc co pływa w talerzach policjantów zamawiamy dwie zupy z kluskami bez mięsa. Policjant z uśmiechem tłumaczy wszystko kucharce. Chwilę później na stole ląduje wywar na kości z resztkami jakiegoś biednego zwierzęcia. Bez klusek. Tłumaczymy z uśmiechem policjantowi, że my chcieliśmy kluski bez mięsa. Uśmiech policjanta znika. Na stole pojawia się miska na zwierzęce odpadki. Pani kucharka mamrocze coś pod nosem, co zaczyna mi się kojarzyć z klaksonem mijanych samochodów. W wywarze lądują kluski. Próbuję przełykać ohydną ciecz wielkimi łykami, żeby jak najmniej smakować, a Margot co? Macha mi przed oczami tym psim odbytem! Basta! Dobra, znajdziemy coś po drodze. Jedziemy. Siły znikają. Gdzie te bagietki, o których tyle słyszałem? Gdzie te przysmaki, o których rozpisują się podróżnicy? W mijanych wioskach w ciągu dnia nic nie jesteśmy w stanie kupić. Po prostu nic nie ma. Środek dnia, nikt nic nie je. Wszyscy w polu.
Pedałujemy dalej ciesząc się dawno nie widzianą przestrzenią. W głowach myśli proste i nie skażone inteligencją. Ja na ten przykład zastanawiam się nad polskim językiem. Czy zawsze musi budzić głupie skojarzenia, kiedy jest się w obcych krajach? Mijamy słupek z napisem Sranal – 6 km.
Zatrzymujemy się w końcu przy straganie na skraju jakiejś wioski. Siedzą chłopi i coś jedzą. Pytamy na migi czy możemy też coś zjeść. Pokazujemy na przebiegającego kurczaka. Nie. Pokazujemy na talerz z mięsem, który stoi przed jednym z mężczyzn. Ten uśmiecha się zadowolony z nawiązanego kontaktu i pokazuje na talerz, a potem na szczeniaka, który plącze mu się pod nogami. Czyżby Margot miała jednak rację?
Robi się ciemno. Instynkt podróżny zabronił nam rozbijać namiotu w polu i zmusił do pedałowania dalej. Nie wiemy dlaczego, ale się go słuchamy. Po drodze ciemności absolutne, tylko przejeżdżające nieliczne samochody pozdrawiają nas klaksonami: zjeżdżaj, zjeeeeeeżdżaaaaaj! Resztkami sił docieramy do miasta, gdzie jak nam powiedzieli, znajduje się jakiś guest house. Pierwszego dnia zrobiliśmy prawie 80 km. Padamy na ryj ale dostajemy za 9 dolarów apartament z dwoma pokojami i łazienką. Taniej nic nie ma. W miasteczku zatrzymują się autobusy z turystami w drodze do Siem Reap więc liczymy na miejsce, gdzie można będzie coś zjeść. Na stoisku stoją rzędem wielkie aluminiowe gary. Z każdego z nich zionie martwym zwierzem niewiadomego pochodzenia. Ale ryzykujemy. Niech się dzieje co chce. Wybieram coś, co pani nazywa tradycyjnym khmerskim jedzeniem. Amok – w internecie znalazłem opis jak pięknie może być przyrządzane to danie. Zawijane w liście bananowca cury z rybą. Tu była to biało-szara breja z mięsem, ale po wczorajszym dniu i dzisiejszej jeździe na jednej psiej zupce, smakowała wyśmienicie.
Znaleźliśmy też bagietki. Puste w środku, ale wymyśliliśmy dzięki temu jedzenie na drogę. Podaję przepis.
Hot dog khmerski – naciśnij kciukiem bułkę wzdłuż jej osi. Bez wątpienia podda się bez protestów, bo jest pusta w środku. W powstałą w ten sposób dziurę napchaj małych kambodżańskich bananów i jedz ile wlezie. Tam, gdzie nie ma turystów nie znajdziesz nic lepszego.
Gdy ruszamy następnego dnia w dalszą drogę zaopatrujemy się w plastikową torbę bułek i kiść bananów. Dało radę aż do Siem Reap.
Miasto turystyki pozytywnie nas rozczarowało. Lubimy jak coś jest konsekwentnie turystyczne i szczere w swej turystyczności i odpustowości.
I tu nagle odkryliśmy nowy kulinarny świat. W pierwszej ulicznej knajpie do której doturlaliśmy się resztkami sił, zjedliśmy coś co przez pierwsze trzy dni było marzeniem. Zwykły ryż z kurczakiem. Dalej już tylko lepiej. Naszym oczom objawił się market z sajgonkami, warzywami i najpyszniejszymi owocami tej części Azji. Amok wyglądał już jak danie, nie jak klej do betonu. Znaleźliśmy prawdziwe bagietki, ocet winny, oliwę sałatę, rukolę. Znaleźliśmy stragany z khmerskim jedzeniem wyglądającym pysznie i apetycznie. Smażone ryby, duszone warzywa, placki z ikry i tysiąc innych rzeczy, których nazw się dopiero uczymy. Uczymy się też tego, że w tym kraju miejsca gdzie bywają turyści różnią się diametralnie od miejsc gdzie turystów brak, a z przydrożnych sadzawek miejscowi wyławiają wszystko co się rusza: żaby, węże, owady, jaszczurki, żeby znieruchomiało to na ich talerzach.
Przed nami też nowe wyzwanie. Osławiony Balut. Tu nazywa sie Khai Luk. Za wikipedią:
„…danie przejściowe: nabiałowo (jajeczno)-mięsne i mające postać gotowanego jajka kaczego (rzadziej kurzego), wewnątrz którego znajduje się w pełni uformowany zarodek ptaka, którego spożywa się w całości – wraz z kośćmi, dziobem, itd. Okres inkubacji jaj zależy od upodobań konsumentów i jest różny w poszczególnych krajach. Najdłużej inkubują jaja Wietnamczycy, którzy preferują 21dniowe zarodki kacze…”
Co?! Ja nie spróbuję?!
Post powstał na arcyklawym notebooku Acer Aspire TimelineX
„dziewczyny z pierwszego roku mówią, że nie spróbujesz!” 😀
Kubaaaa! nie podpuszczaj mnie! 🙂
Kiedys powiedzialem ze to jest dla mnie granica mozliwosci nowych smakow…. ale jest mozliwosc jej podwyzszenia! Zezresz cos bardziej obrzydliwego? ;P
hej biedacy, to wy z glodu padniecie. nie bedziecie mieli sily wracac do polski:))))))))
haha, zupełnie nie znam się na kuchniach świata 🙂 ale za to możemy porozmawiać o alkoholach świata :] a tak btw. w przyszłym roku jest plan żeby zrobić wielki zjazd polskich „degustatorów” w la paz jako imprezę konkurencyjną dla kolosów :)) Nazwiemy ją maluchy (nazwa robocza póki co :p). Muszę też powiedzieć, że w tzw. „towarzystwie” pojawiają się głosy, że Wy to już nie wrócicie… wpadnijcie choć na chwilę :]
no. to po maluchu na dobranoc… 🙂
Jak wrócisz, trzymaj się z dala od Diny, zjadaczu psich odbytów… 😀
Jak Wy się musicie tam nudzić. Nie wiecie, czy z głodem walczyć, czy z innymi uczestnikami ruchu, czy z psim odbytem. Kochani, w ramach urozmaicenia Wam życia, przesyłam prezent w postaci nagrody, jaką autorzy blogów sobie tu teraz wysyłają. Ja będziecie mieli kwilę, to możecie się w to zabawić.
Zasady:
– wkleić logo One Lovely Blog Award
– zlinkować blog polecający, w tym wypadku tylkospokojnie.wordpress.com
– napisać siedem rzeczy o Was, których czytelnicy nie wiedzą
– polecić inne blogi do nagrody i wysłać im informację na ten temat
Wszystkie zasady ruchome 😉 Pozdrawiam, jak zwykle, z podziwem i estymą. Aga
http://tylkospokojnie.wordpress.com/2012/03/01/tadaaam/
Boskie zdjecie z materacem na mopku! Taki siermiezny erotyzm tam drzemie w przeblysku przyszlosci…Chyba na tapete bym wrzucil.
Pozdrawiam cieplo.
„Taki siermiezny erotyzm tam drzemie w przeblysku przyszlosci…” :)))))))))
chyba sie tego naucze na pamiec!