KLIKNIJ TU, ŻEBY OBEJRZEĆ ZDJĘCIA
Nawet nie wiem jak się ta wioska nazywa. Pojechaliśmy tam któregoś niedzielnego przedpołudnia, nie do końca wiedząc, czego się spodziewać. Żeby zobaczyć pływające wioski trzeba wykupić wycieczkę albo wynająć łódź, a ani na jedno ani na drugie nie mieliśmy ochoty. Wsiedliśmy więc na rowery i pojechaliśmy w ciemno. Z tymi wioskami jest ciekawie. One żyją rytmem podnoszącego się i opadającego jeziora Tonle Sap. I te przycupnięte przy brzegach i te oddalone od nich. Ludzie wędrują wraz w poziomem wody. Wygląda to bardzo różnie. Część, cały rok spędza po prostu na łodziach. Do tych łodzi, albo do przypominających barki konstrukcji, dobudowane są domy. Czasem to tylko nędzne szałasy z folii i liści palmowych uczepionych na metalowym albo bambusowym stelaży. Ale czasem to bardzo porządne, drewniane domy, z tarasem całym w kwiatach, hamakami na tym tarasie, dwoma piętrami i okiennicami. Dom, szkoła, świątynia… Wszystko pływające. Odporne na powodzie, choćby i te największe. Inni żyją na lądzie, ale zalewanym w czasie monsunu. Dlatego budują domy na wysokich palach. Niespotykanie wysokich. Bywa, że konstrukcje od ziemi po czubek dachu mają po 10 metrów. Kiedyś wyglądało to tak, że w zależności od stanu wody życie przemieszczało się z poziomu ziemi na platformę w połowie konstrukcji, aż wreszcie na najwyższy jej poziom. Teraz, wraz z powstawaniem dróg zaczyna się to zmieniać. Choć domy wciąż budowane są wysoko, te przyklejone do drogi przestają uwodzić tradycyjnie podrzeźbianym drewnem, a zaczynają straszyć blachą i betonem. Są całoroczne. Ludzie już nie migrują, cały rok żyją w jednym miejscu.
Dokąd ma prowadzić budowana na nasypie droga naprawdę ciężko powiedzieć. Bidnie tu i nijak nie da się znaleźć nikogo z marnym nawet angielskim. Dojeżdżamy wałem do końca, aż do samej wody. Ludzie wyglądają na ubogich, ale też i szczęśliwych. Dużo się uśmiechają, jeszcze więcej śmieją. Żyją w skromnych domach pływających na wodzie. Bez elektryczności, bez bieżącej wody. I jedno i drugie bazuje na prowizorce. Prąd z akumulatorów hurtowo ładowanych silnikiem spalinowym przy samym wjeździe do wioski. Wodę przywozi cysterna. Jeździ i napełnia wielkie, niebieskie beczki.
W jednym z domów starszy mężczyzna miesza jakąś mazię. Nie wiem skąd mi przyszło do głowy, że to czarna glina na rzeźbę. Idę. Staję. Patrzę. Tu nie ma z tym problemu. Można od tak podejść, kiwnąć głową na powitanie i przez kwadrans stać i się gapić. Nikt się nie przejmuje, każdy po krótkiej chwili wraca do swojej roboty. Pytam gestem, co to za mazia. Odpowiada gestem, że uszczelniacz do łodzi. Podśmiewam się sama z siebie. Kiedy mężczyzna znika w swojej robocie, dzieciaki wciągają mnie na łódź, do domu. Śmiechu przy tym a śmiechu. Feeria gestów i min. Liczę do dziesięciu, poza pozdrowieniami to jedyne, co umiem. Tumult, piskliwy chór liczy razem ze mną. Potem się przekrzykują, coś próbują tłumaczyć. Jedna z dziewczynek, najstarsza bardziej się ośmiela i wspiera dwoma czy trzema słowami po angielsku. Zaczynam nagle rozumieć, ale nie mogę uwierzyć. Tłumaczą, co mam powiedzieć, jak po khmersku odmówić, kiedy jakiś dzieciak będzie mnie zaczepiał i prosił o dolara.
Nawet nie wiem jak ma na imię. Stoi przy bramie do nowo budowanego miasteczka portowego. Pobiera opłaty za wjazd. Nie bardzo wie, co dokładnie ma tu powstać ani kto jest inwestorem. Być może Koreańczycy. To prawdopodobne, już od jakiegoś czasu kawałek po kawałku wykupują Kambodżę.
No więc stoi w tym pyle budowy, w skwarze lejącym się z nieba, odbijającym od białego asfaltu, białych ścian, stoi w ciężkich butach, ciemnym, przylegającym do ciała uniformie, prawie mundurze.
– Już od trzech lat tu pracuję – mówi – wcześniej mieszkałem w pływającej wiosce, na łodzi. Łowiliśmy ryby, sprzedawaliśmy. Teraz mam dom na lądzie.
O tej zmianie mówi z dumą. Ale też z nutką pokory i wdzięczności. Przygląda mi się, jakby sprawdzając czy na pewno dobrze zrozumiałam.
– Tam! – na wszelki wypadek wskazuje ręką w stronę pobliskich zabudowań. – Nie każdemu tak się udało.
Pracuje od siódmej do siódmej, siedem dni w tygodniu.
– A wakacje? – pytam.
– Wakacje? Nie. Bez wakacji.
– Nigdy? – nie wierzę.
– Nigdy.
Przyglądam mu się uważnie. Nie, na jego twarzy nie widać rozżalenia, złości, poczucia krzywdy. Dla niego – on awansował.
Post powstał na arcyklawym notebooku Acer Aspire TimelineX
Fajne zdjęcia, a taki motor, który jest
na zdjęciu to Tomek przed laty chciał kupić.
To jest Motur a nie motor;)
Swoja droga trudno powiedziec czy ten smiech i usmiechy to oznaka szczescia – pamietam kilka dni u mongolskiej rodziny, ktorej czlonkowie zaczynali dzien od smiechu i tak tez konczyli harujac caly dzien bez wytchnienia.
Pozdrawiam z barki angielskiej, na ktorej tez akumulatory daja prad. Ale to zdjecie z bateria baterii robi wrazenie – ciekawe ile tam amperogodzin? Tak sie podpiac…
jak zwykle, z dzieciakami najlatwiej sie dogadac. mile to :))))))tomek swietnie wyglada:))
Drogie Tamtaramy, wybaczcie za tą małą prywatę…
jareG, w którym miejscu Anglii mieszkasz? Ja za miesiąc przenoszę się na swoją łódkę. Będę mieszkał, przynajmniej na razie, na Tamizie w okolicach Oxfordu i Abingdon. Odezwij się do mnie na leo828(at)hotmail.co.uk Może uda się spotkać
JareG
Ty żyjesz na barce? O rany, ale zazdroszcze, pamietam, kiedys o malo zamiast mieszkania nie kupilam takiej jednej rudery co w porcie czerniakowskim stala zacumowana. No ale jednak stanelo na mieszakniu. Ale to nie znaczy ze pomysl umarl. Dostal tylko odroczenie:)
Tez pozdrawiamy!
Leszk
Absolutnie nie ma problemu! 🙂
Caramba…
Tomek motor chcial kupic? No prosze, a ja myslalam, ze kocha tylko rower i mnie (kolejnosc ma znaczenie 🙂
Mami :))))))))))))))