KLIKNIJ TU, ZEBY OBEJRZEC ZDJECIA
za pierwszy, kupiony w maninjau kilogram pomidorow zaplacilam 10 tysiecy. tydzien pozniej kupilam je za szesc. potem za cztery. a od jakiegos juz czasu place, jak wszyscy, trzy.
targi na calym swiecie wygladaja na pozor identycznie. w pultusku, w oruro, w santiago, w bukittingi. ale identyczne nie sa, a to, co w nich najciekawsze, to powolne odkrywanie roznic. zeby sie do nich dokopac, nie mozna byc turysta, nie mozna pojsc z aparatem, przechadzac sie jak po muzeum. trzeba na nich kupowac. i to nie raz czy dwa. trzeba kupowac dluzej.
choc ceny sa zawsze umowne, na kazdym ta umownosc jest zupelnie inna. w malezyjskim georgetown kilogram to kilogram, rowniutko, co do grama. tu sprzedaja chinczycy, wiec cena zalezy od wagi. a wysokosc ceny? odwrotnie niz w maninjau, najpierw kusili nizsza, potem, po dwoch-trzech razach nagle podwyzszali. trzeba bylo pojsc dalej, do nastepnego stoiska i znow kupowac taniej.
jeszcze inaczej w boliwii. tam bylo chyba najbarwniej, bo wszystko zalezalo od humoru przekupki. indianie nie sprzedaja, indianie daja prezenty. ona nam daje w prezencie cos kolo kilograma jablek czy pomidorow. my jej dajemy w prezencie baknot kilkupesowy. dlatego najwiekszym wyzwaniem jest wzbudzenie sympatii, bo z jakiego powodu obdarowywac kogos, kogo sie nie lubi? zdarzylo sie kilka razy, ze dostalismy po lapach (to nie przenosnia lecz fakt) za grzebanie w towarze przed powiedzeniem dzien dobry. ale z drugiej strony, nieraz tez sie zdarzylo, ze po zwazeniu warzyw i ustaleniu ceny, w przyplywie dobrego nastroju przekupka dorzucala prawie drugie tyle. albo czosnek za darmo, albo kilka limonek. a nastepnego dnia, znow sie naburmuszala i zamiast kilograma dawala ciut ponad pol i cene dwa razy wyzsza. ot taki juz ich urok. na prozno by z tym walczyc.
wrocmy do maninjau. targ jest w kazdy wtorek. po kilku zaledwie tygodniach ludzie sie z nami witaja, w kramiku z przyprawami pani odklada nam zawsze dwie wiazki cynamonu, pan sprzedajacy kawe kiedy podchodzimy pakuje trzy torebki, gdzies tam z innego stoiska dobiega znajomy glos, chodzcie, jest dobra papaja, ktos nas zagaduje, ktos cieszy sie jak dziecko, kiedy wskazujac na tomka mowie, ze on jest szefem (bo tutaj mimo islamu panuje matriarchat) albo kiwa z uznaniem i poklepuje po plecach kiedy mi sie uda zabrac rowny kilogram (rowny znaczy plus-minus dziesiec-dwadziescia deko). ale to nie tych smiechow, przyjaznej zyczliwosci i otwartosci ludzi brakowac mi bedzie najbardziej, kiedy stad wyjedziemy. najszybciej chyba zatesknie za pewnym rytualem.
pomidory kupuje zawsze w tym samym miejscu. wiem dobrze, ze kosztuja trzy, czasem cztery tysiace. a jednak za kazdym razem:
– ile za kilogram? – pytam mimo, ze obie wiemy, ze znam cene.
– siedem tysiecy – mowi, mimo, ze wie, ze znam cene.
kucam, przebieram, ogladam, udaje, ze sie namyslam.
– drogo – mowie i wstaje.
– to ile mi zaplacisz?
– nie wiem, ale nie siedem.
– cztery
ciagniemy gre. znow kucam, marudze, glowkuje. pokazuje dwa palce i mowie:
– dwa. wiecej nie dam
– nie, za dwa nie moge, cztery, ostatnia cena – patrzy i sie smieje.
ja tez sie smieje i wstaje, udajac, ze odchodze. ona chwile czeka i krzyczy za mna:
– trzy! wracaj!
wracam i kupuje. i tak tydzien w tydzien. rytual jest rytual.
a zdjecia sa z bukittinggi, z targu sobotniego. nasz domowy, wtorkowy postanowilismy zachowac – egoistycznie – w pamieci.
Margot po powrocie będę prosił szanowną o towarzyszenie
mi przy zakupach na bazarku, może zaczne oszczędzać:)
targi sa niesamowite, powiedzcie mi co oni maja z tymi ptakami w klatkach…? w Tajlandii tez było pełno ptaków pozamykanych w klatkach, przed domami, knajpkami, barami straganami itp.Ot tak, tak jak my – chcemy mieć po prostu zwierzątko???
PS.Zdjęcia jak zawsze urocze.