Kawah Ijen. Ciężka sprawa.

komiks-kawah-ijen.jpg
KLIKNIJ TU, ŻEBY OBEJRZEĆ ZDJĘCIA

Wschodni skraj wschodniej Jawy, słońce dopiero co wzeszło, ale praca już wre. Wre też żółte zbocze. Co i raz, regularnie, wybucha kłębami dymu. Z miejsca w którym stoimy ciężko jest zobaczyć, co się pod nimi kryje. Przed nami, po bokach, za nami, nierzeczywista surowość miesza się z bujną zielenią. Stoimy na brzegu krateru, niemal na samym szczycie. I nie możemy się ruszyć, bo widok zapiera dech w piersiach. Na razie tylko widok. Jest jeszcze dosyć wcześnie i wiatr nie zaczął wiać. Jednak kiedy zacznie…

Najpierw pojawił się dźwięk – tępe, głuche skrzypienie. Zza niego wyłonił się człowiek. Zdyszany, utrudzony, z nisko spuszczoną głową, z twarzą przesłoniętą szaroburą chustką, ugięty pod ciężarem dźwiganych na ramieniu dwóch plecionych koszy wypełnionych żółtymi siarkowymi blokami. Gdyby można o żółci powiedzieć że jest krwista, to tak bym tę tu nazwała. Krwistożółta właśnie. Ciężko jest uwierzyć, że to natura stworzyła kolory tak intensywne.

Wulkan Kawah Ijen mami swoją urodą. Jego przepastny krater wypełnia wielki turkus. Głębokie na 200 metrów, bezdusznie piękne jezioro przeziera zza kłębów dymu snujących się leniwie po jego martwej tafli. Zbocza poorane mozaiką dawnych eksplozji, nie znające roślin pomnikowe skały piętrzą się labiryntem załamań i uskoków aż po pierścień szczytu.
Za wszystkim stoi siarka. To ona maluje to miejsce gwałtownością barw. I ona przywiodła tu ludzi.
Wydobywają ją ręcznie, tak jakby czas się zatrzymał kilka wieków temu. Jakby ciągle jeszcze nie istniały maszyny, baterie słoneczne, wyciągi.  Podobno tak jest taniej. No więc codziennie przed świtem schodzą w dół krateru i uzbrojeni jedynie w metalowe pręty, w oparach żrącego dymu kują siarkowe jęzory, rozkruszają na tafle, te ładują do koszy i na własnych barkach wnoszą po stromym zboczu, potem do punktu ważenia i w końcu na dół, do miejsca, z którego pojadą już dalej.
Żal ich? Ciężko powiedzieć, sami wybrali tę pracę, niektórzy przyjechali z odległych zakątków Jawy. To był świadomy wybór. Turystów najbardziej szokuje waga dźwiganych koszy, jednorazowo 60-80 kilo i cena za kilogram 720 rupii (dolar to 8000). Ale czy zwykli wieśniacy, żyjący kilkanaście kilometrów dalej nie targają na plecach bardzo podobnych ciężarów? Często idąc drogą mija się tam mężczyzn ugiętych pod ładunkiem uwieszonych jak tutaj – na bambusowej tyczce – kiści zielonych kokosów. Im jakoś nikt nie współczuje. Ktoś powie: ale oni wchodzą górską ścieżką pełną świeżego powietrza, a tutejsi górnicy narażają zdrowie, wdychając każdego dnia trujące opary siarki. To prawda, ale za siarkę dostają więcej pieniędzy niż tamci za kokosy. Można tak w nieskończoność.

Stoimy w dole krateru, tuż przy brzegu jeziora szarpani skrajnością doznań. Kontrast między trudnym do opisania pięknem a świadomością tego, że piekło to bardziej niż raj, budzi niemiły niepokój. Czas na nas, musimy się zbierać, podobnie jak większość ludzi, przyjechaliśmy tu wynajętym jeepem, pewnie na nas czekają, wszyscy dawno już poszli. Rozpoczynamy wspinaczkę małą krętą ścieżką, tą samą, którą górnicy wnoszą kosze z siarką. Po kilkunastu metrach przystajemy na moment, żeby jeszcze przez chwilę zatopić się w tym miejscu. Nagle czujemy na twarzach budzące się podmuchy. Dziesięć, piętnaście sekund i spokojne dotąd mleczne kłęby oparów zaczynają się wić i unoszone wiatrem wpełzać na ściany krateru. Wpadamy w szarą pułapkę. Oddaliśmy ludziom nasze maseczki ochronne, mamy tylko chustki. Ostry, siarkowy dym wgryza się w śluzówki, pali gardło i płuca. Przeczekać – nie ma sensu, jest go coraz więcej, więc w górę, jak najszybciej , byle na drugą stronę, za grań, tam będzie lepiej. Z trudem się wdrapujemy, mijając po drodze kosze pozostawione na skałach. Gdy wreszcie docieramy, zderzamy się wzrokiem z mężczyzną schodzącym właśnie na dół po kolejny ładunek. Uśmiecha się pobłażliwie i znika w szarej chmurze.

Post powstał na arcyklawym notebooku Acer Aspire TimelineX

5 myśli do „Kawah Ijen. Ciężka sprawa.”

  1. inez, no zejszli, zejszli, nawet mimo tego, ze wieczor wczsniej tak dzwieknelam o chodnik ze przez trzy tygodnie bylam przekonana, ze mam palec nozny zlamany. tylko z wejsciem byl klopot:)
    iza, caramba – merci!
    mamo, no juz w paru pieklach bylismy, trenujemy, trenujemy na potem:)))))))

Dodaj komentarz