KLIKNIJ TU, ŻEBY OBEJRZEĆ ZDJĘCIA
/Dzieje się to wszystko w Zachodnim Syczuanie, w Chinach, dawnej Tybetańskiej prowincji Kham. W Kangding (tybetańskie Dartsedo), w Ganzi, w Tagong…/
On? On nic na to nie poradzi, nic nie zrobi z tą zaciekłością. Jest zagnieżdżona w jego genach, każda jego komórka jest nią przesiąknięta. Powierzchowność ma łagodną i pełną prostolinijnej dobroci, ale…
– Gdyby było trzeba… – Denba zawiesza nagle głos, jakby nie chciał wywoływać wilka z lasu. Na wszelki wypadek nie kończy zdania. Nie musi. Bielejące kostki zaciśniętych, masywnych pięści mówią więcej niż słowa.Nad Placem Ludowym w Kangding górują dwa telebimy. Na nich, od świtu do nocy, przeplatane reklamami, zapętlone chińskie propagandówki. Dźwięku nie słychać.
Ujęcia w sepii, jurta, przed jurtą w nierównym rzędzie zasmarkane, poobrywane dzieciaki. Cięcie. Grupka Tybetańczyków, szaro, bidnie. Cięcie. Mała, smutna dziewczynka, na tle gór, mówi coś do kamery. Cięcie. I nagle, już w ful kolorze, szybkie, dynamiczne kadry prowadzą z przeszłości w przyszłość – Chińczycy budują, instalują, podłączają, z miasta do miasteczka, z miasteczka do wioski, z wioski na wzgórza. Cięcie. Na szczycie pagórka siedzi uśmiechnięta, tybetańska rodzina, na kolanach laptop, zbliżenie na ekran, radosne buszowanie w Internecie. Cięcie. Mała dziewczynka, szczęśliwa i pełna wdzięczności, mówi coś do kamery.
W hostelu w Kangding, przy miejscowym komputerze kartka: „Obowiązkowo: W załączonej tabelce wpisz swoje imię oraz czas w jakim korzystałeś z Internetu. Robiąc to, zgadzasz się wziąć na siebie odpowiedzialność za treści jakich wyszukiwałeś.” Odkąd przyjechaliśmy do Ganzi, spędzamy z Denbą każdą chwilę, dziś wyrwał nas z rozgardiaszu rodzinnego sklepu, gdzie cały czas się zbiegali, a to mnisi, a to przekupki, a to siostra z mężem, a to dzieciaki, bo biali, biali, tacy inni i śmieszni. Wstał w połowie zdania, narzucił kurtkę i zakomenderował:
– Idziemy. Chcieliście mejle sprawdzić, pokażę wam gdzie jest internet. Myśleliśmy, że zmęczony zgiełkiem blefuje, ale on naprawdę chciał nam to pokazać.
Kafejkę znaleźć niełatwo, w małej bocznej uliczce, niepozorne wejście, zupełnie nieoznaczone. Wchodzi się wąziutkimi, stromymi schodami, na piętro, przechodzi przez mały korytarzyk i dociera do wielkiego biurka – bastionu. Dopiero w głębi, w labiryncie pokoi porozstawiane pod ścianami komputery. Ale wejść nie możemy. Młoda Chinka, bez słowa podaje nam ręcznie zapisaną kartkę: „Police side don’t allow for western people to check the email in Ganze in these days.” (Policja nie zezwala cudzoziemcom sprawdzania mejla w Ganzi w dzisiejszych dniach). Robimy ukradkiem zdjęcie kartki i wychodzimy. Już na zewnątrz pytam:
– Denba, a ty możesz sprawdzić mejla? – Ja nie mam mejla – kręci głową i zaczyna się śmiać.
– Dlaczego?
– Tak jest lepiej.
W Tangong Internet kiedyś był. Ale już nie ma. … Kiedy zaczyna mówić o górach, o dolinach, o swojej krainie, prostuje się, rośnie i rozmarza. Może o nich opowiadać bez końca. Z miłością, czułością, uwielbieniem, dumą. Jak o ukochanej. Albo o pierworodnym, który wyrósł na wielkiego człowieka. I tylko od czasu do czasu, jakieś skrawki bólu, rozdarcia wślizgują się między zdania. Opowiadamy mu o Andach, o kulcie Pachamamy, szacunku dla Matki Ziemi. Słucha i szklą mu się oczy.
– My, Tybetańczycy, myślimy przecież tak samo. Te góry to nasz dom, one są dla nas wszystkim. Zawsze o nie dbaliśmy. Nie wolno im zabierać więcej niż potrzeba.
Na terenie Tybetu występują złoża 126 minerałów, w tym duża część światowych zasobów litu, chromitu, miedzi, boraksu i żelaza. Jest też ropa.
…
Na większym z telebimów
… Kilku chińskich oficjeli przecina wstęgę. Cięcie. Ujęcie z lotu ptaka: wstęga szarego asfaltu wije się między wzgórzami. Cięcie. Pylony biegnącej między szczytami autostrady strzelają w niebo. Cięcie. Elektrownia wodna. Elektryfikacja. Stalowoszare szkielety linii wysokiego napięcia ciągną się aż po horyzont. Tybet prężnie wkracza w XXI wiek. Oklaski, gratulacje, duma.
Przejechaliśmy po tych górach jakieś 2 tysiące kilometrów. Ogromna ich część to plac budowy. Nie baczący na środowisko. Lotnisko. Autostrady. Tamy. Poobłupywane, osuwające się zbocza, wylewające rzeki, zalane doliny. Siedzimy na wzgórzu za miastem, wpatrujemy się w grupkę robotników budujących nową drogę.
– No tak, ale wy, Tybetańczycy też przecież na tym korzystacie, macie prąd, łatwiej wam podróżować… – próbujemy być obiektywni. Denba słucha, potakuje. W końcu nie wytrzymuje.
– Naprawdę wierzycie, że gdyby Chiny nie miały w tym interesu, to cokolwiek by tu powstało? Naprawdę myślicie, że to dla nas? To im jest potrzebna cała ta infrastruktura. Żeby eksploatować złoża, zarabiać na turystyce, osiedlać tu Chińczyków. A nas móc kontrolować, w razie czego szybko ściągnąć wojsko i policję. Nie wierzcie w te wszystkie bajki. Dla nas, nawet wyjechanie z prowincji graniczy z cudem. Paszportów też nie mamy. To po co nam te drogi, to lotnisko? Zamyśla się na moment.
– Może, gdybyśmy byli bardziej pokorni, jak ci w Lhasie albo w Kangding… Ale nie będziemy. – Nigdy nie będziemy – dodaje zdecydowanie.
Podobne, przygnebiajace przemyslenia mialem z Chin y Dharamsali. Niestety Tybetanczycy podobnie jak Indianie w Kolumbii nie maja nic do gadania. Prawo dzungli.
Witajcie! Jakby przypadkiem natknąłem się dziś w brytyjskiej gazecie na historie opowiedzianą przez pewnego Tybetańczyka. Jadąc z Pekinu do Lhasy potrzebował przepustki na wjazd do własnego kraju. Kiedy jej nie okazał zatrzymano go na 48 godzin. W tym samym czasie, chińscy turyści mogą podróżować po całym Tybecie bez mrugnięcia okiem. Smutne. I nie ma widoków na odmianę. Trzymajcie się ciepło i do zobaczenia 🙂 W Polsce już śnieg!
Filip!!! Hmm, boję się, że Indianie w Kolumbii mają jednak trochę więcej do powiedzenia… Ściskamy mocno i moc dobrej energii ślemy w stronę Cali :)))))))
Łukasz, tak, wiem. O tym między innymi będzie w drugiej części. Już za chwilę. Dla mnie, z miejsc, które odwiedziliśmy chyba tylko w Birmie ‚2009 było gorzej niż jest w Tybecie.
Pozdrów Żoliborz:)))