KLIKNIJ TU, ŻEBY OBEJRZEĆ ZDJĘCIA
/”Telefon 110″ – był kiedyś taki enerdowski serial (podobno kręcony jest po dziś dzień, ale nie jest już enerdowski, więc lipa), w którym dzielni milicjanci, milicyjnymi Ładami, z zawrotną szybkością ścigali przestępców po ulicach wschodniego Berlina./
W poprzednim odcinku:
W siną dal odjeżdża samochód z plecakiem M., w którym M. ma wiele cennych, częściowo niezbędnych do dalszej podróży rzeczy. Zdesperowana i złamana wydarzeniami M. podpisuje z Losem cyrograf: jeśli w ciągu doby plecak się odnajdzie, ruszają wraz z T. w dalszą drogę. Jeśli się nie odnajdzie, to wracają do Chengdu, kupują bilet na najbliższy lot do Warszawy i niespodziewanie kończą swoją prawie czteroletnią podróż.
Nie wiem, czy kiedykolwiek w życiu byłam w bardziej beznadziejnej (nie jako „trudnej” ale jako „bez nadziei”) sytuacji. Jechaliśmy na resztce adrenaliny, ścigając się z nadchodzącą nocą. Jadąc, snuliśmy jakieś fantastyczne wizje tego, co zrobimy…
– Będziemy stać na tej drodze choćby i dwa tygodnie, kiedyś musi nią wracać!
– Będziemy sprawdzać ulicę po ulicy we wszystkich miejscach po drodze! Każdy dom, każde podwórko!
– Niech ja go tylko dorwę! (T.)
– Trzeba patrzeć na samochody, ja gdybym była na jego miejscu, to bym zawróciła i nas szukała! (wrodzona, nieskończona naiwność M.)
– Ej, a w Warszawie najpierw wypijemy miętową żołądkową w parku czy czystą ze śledzikiem w Przekąsce? (T.+M.)
Ta ostatnia wizja wniosła odrobinę dystansu do bieżących wydarzeń. A wraz z dystansem ciut racjonalnego myślenia. To zaś, jak kamień u szyi, znów pociągnęło nas w dół. Zimne, suche fakty nie były po naszej stronie.
Nie mieliśmy pojęcia: co to był za samochód, dokąd właściwie jechał, w jakim był kolorze (!!!) poza tym, że w jasnym, (o rejestracji nie wspomnę), jak wyglądał kierowca, czy to był samochód prywatny czy transportowy… Nic, no kompletnie nic. A do tego jeszcze nie znaliśmy chińskiego.
Jedyne, co zostało w naszej kulawej pamięci, to to, że miał drzwi otwierane normalnie, a nie suwane i że kierowca raz wymienił nazwę Geng Da, najbliższej miejscowości. No i mieliśmy ruszone, niewyraźne zdjęcie Tomka, ram, kół i klamotów wciśniętych w owe auto.
Teraz (jak to w serialu, ba! w serialu nie pociętym przerwami na reklamę, więc o połowę dłuższym) następuje trochę rozlazły i nudnawy zbitek poczynań i wydarzeń. T. i M. dojeżdżają do owego Geng Da, gdzie trochę wbrew zdrowemu rozsądkowi próbują sumiennie zrealizować wszystkie (eh, poza ostatnim) zrodzone po drodze pomysły. T. zostaje przy drodze, M. dziarsko się zapuszcza w równiuteńkie rzędy takich-samych osiedli takich-samych domów, z… takimi-samymi przed nimi stojącymi autami. Jasne miniwany królują na chińskiej prowincji! Niezrażona M. krąży i zagląda przez okna do środka każdego samochodu, z nadzieją, że rozpozna jakiś detal, cokolwiek, tapicerkę, ozdobę. Wokół rośnie tłum gapiów. No bo co nagle biała, rzadkie tutaj zjawisko, robi na naszych parkingach, zglądając po naszych autach? Kiedy chmara gapiów zaczyna zabierać tlen, M. poddaje się, wraca na drogę, do T. i proponuje nieśmiało, żeby znaleźć hotel, przespać się, odsapnąć i rano znów zacząć szukać. Wszak długi to był dzień i bardzo pełen emocji. Jadą. Po drodze pokazują każdemu mijanemu człowiekowi zapisane na kartce pytanie: „Czy ktoś tu mówi po angielsku?” Nikt nie mówi. Jadą. Raptem, M. z piskiem hamuje…
Kiedyś jeden znajomy, kwitując jakiś czyjś absurdalnie abstrakcyjnie niedorzeczny pomysł rzucił w zadumie: „chciałbym kiedyś zobaczyć zapis tego, to się dzieje w mózgu człowieka wpadającego na takie coś”. Kochany, straciłeś kolejną okazję…
– Dawaj mi aparat! – wyciągam dłoń w stronę Tomka. Ten patrzy na mnie trochę przestraszony, trochę zdezorientowany.
– Co chcesz zrobić? Zdjęcie? – pyta pełen obaw, bo stoimy przed komendą, przed którą stoi grupka policjantów.
– Nie. Idę złożyć zeznania!- oświadczam i zsiadam z roweru.
– Oszalałaś? JAK?
– Normalnie. Zwyczajnie. NA MIGI. Patrz tylko.
Niech żałuje każdy, kto tego nie zobaczył! Nie mam bladego pojęcia, jak mi się udało, ale po pół godzinie mimo-gimnastyki, pokazywania na zdjęcie, na nas, na rowery, sprowadzenia człowieka, który znał po angielsku jakieś cztery słowa, skakania, mlaskania, brumczenia, łapania się za głowę i machania łapami, jeden nagle załapał! Wytłumaczył reszcie, całkiem już teraz pokaźnej, bo do policjantów powoli dołączyli przypadkowi przechodnie, dzieciaki oraz baby z okolicznych domów, co się wydarzyło. Zrobiło się poważnie. Panowie władza nas wzięli w krzyżowy ogień pytań:
– Jaki samochód?
– Nie wiemy.
– Dokąd jechał?
– Nie wiemy.
– W jakim był kolorze?
Podnosimy z Tomkiem każdy po kamyku. Ja żółtawy, on szary.
– Rejestrację znacie?
Kręcimy przecząco głowami. I staramy uśmiechnąć.
Zafrasowali się.
A po kilku sekundach, stała się rzecz przedziwna. Gestem kazali nam przysiąść, a sami jak jeden mąż, wszyscy: policjanci, przypadkowi przechodnie i okoliczne baby, wszyscy zaczęli wydzwaniać. Chodzili w te i wewte po placu przed komendą i na potęgę gadali. Nagle podjechał radiowóz. Policjant podszedł do mnie i z poważną miną kazał wsiąść do środka. A Tomek też? Nie, ty sama. W chwili trzaśnięcia drzwi zaczęłam nagle żałować robienia tego cyrku. „Nieee, na dzisiaj już starczy, błagam, już nie mam siły” – aż jęknęłam w myślach. Dokąd oni mnie wiozą? W głowie znów mętlik, myśli gonią jedna za drugą. „Na co mi to było?”. Zatrzymujemy się w końcu na jakimś skrzyżowaniu prawie na skraju miasteczka, dookoła zmrok i niezamieszkane osiedle, dalej plac budowy, coraz mniej przyjemnie. Z przeciwległej uliczki wyjeżdża jakiś samochód (nie, nie ten, co nas wiózł), zatrzymuje się przy nas, wysiada z niego facet (nie, nie ten, co nas wiózł), a w ręku… dzierży plecak! Tak, dokładnie! Mój plecak! Owinięty w folię najprawdziwszy mój plecak!
Nie pytajcie nas, jak oni to zrobili. Nie mając żadnych danych w kwadrans go znaleźli.
W następnym odcinku:
Rozklei się namiot. Okaże się, że miasteczko w którym T. i M. mieli uzupełnić jedzenie przed Wielkim Podjazdem jest tylko kropką na mapie. Robotnicy drogowi okażą się naciągaczami. T. i M. przemokną okropnie oraz dostaną, każde, po zatruciu żołądka.
Ale nie będzie to wszystko miało już znaczenia. Ot, zwykłe uroki podróży!
Post powstał na arcyklawym notebooku Acer Aspire TimelineX
K J P.
Ze sie tak wypowiem.
Zycie pisze scenariusze do Das Telefon 110.
Kamil
typowo maugośkowy fart. 🙂
Ja bym rzekl, ze fartom (roznego pochodzenia) zawsze trzeba pomoc. 🙂
A my mieliśmy podobną sytuację w Iranie. Wysiedliśmy z taksówki, w której został nasz plecaczek z komputerem i aparatem ze wszystkimi obiektywami 🙂 Pamiętaliśmy tylko jedno – że na drzwiach samachodu były takie dziwne przyczepione kosteczki… Tylko to. Ale na nasze szczęście kierowca sam wrócił, po jakiś 20 minutach:) Ale rozumiem, co przeżyliście… Ten natłok myśli i mętliku w głowie, zaschnięte gardło, drżące ręce, itp.
Swoją drogą niezła akcja z tą policją. Tak myślę, że pewnie to zadziałało dzięki tej wszechobecnej kontroli…
Trzymajcie się dzielnie.
Ola
P.S. Wieści z Wawy: Na Placu Szembeka ciągle coś kopią. Wczoraj o 17 zawyły syreny.
E tam KJP…. Hwała Wam Dzielni Policjanci!:)
Ola, co ty robilas na moim ulubionym placu?
Też mysle, ze to dzieki policyjnemu zamordyzmowi. Bo to miasteczko wcale nie takie male…. Ale co nam zaschlo w gardle to nasze:)
Ale KJP to nic zlego o policji!
To mial byc zachwyt: K***A JA P***…. 🙂
Oni pewnie musza miec totalitaryzm, bo jesli wszystko jest identyczne to oni musza miec jakis porzadek by sie rozeznac.
My z kultury europjeskiem nazywamy to zamordyzmem, oni porzadkiem. 🙂
Wot roznica.
Kamil Be
Ale ja paniala! Hwala wam dzielni policjanci to tez zachwyt! No tym…. porzadkiem no!
Z drugiej strony, to co oni nazywaja resocjalizacja my nazywamy torturami. Ale o tym kiedy indziej. Wot, w okolicach Tybetu wszak bylismy:)
Ja tylko bylem w okolicach Tychow i Tymbarku… zawsze cos. 🙂
K.
Maugośka to ma szczęście, nie dość, że się
plecak odnalazł to jeszcze ma zdjęcie z
duuuużymi chińskimi policjantami 🙂
A że się plecak odnalazł to mam mieszane uczucia,
ponieważ niepotrzebnie pojechałem na lotnisko, żeby
zobaczyć, że samolot z Chin przyleciał jednak bez Was,
następnym razem może będę miał więcej szczęścia 🙂
caramba – szczescie to niech oni maja, czego im serdecznie zycze.
Mamuśka! co byś wolała zobaczyć ukochaną córeczkę,
czy….. a plecak to tylko rzecz zawsze można kupić
i odtworzyć co w nim było, a kto znajduje tyle
czterolistnych koniczynek to zawsze ma szczęście.
Uwagę przyjąłem – ale i tak Cię lubię……:)
Gosik, przez Twój ulubiony plac przemierzam, gdy kieruję się na dom swój:) I wtedy wszystkie myśli do Was lecą! Może i czasem coś doleci:)
Ola
Co? Sąsiadka???? Gdzie Ty mieszkasz?!
m.
A! A że tam wciaż kopią to super! To bedzie najsliczniejszy plac Warszawy!
Rembridz Town to moze nie najblizsze sasiedztwo Pl.Szembeka ale ow plac jest czesto bardzo po drodze:)
Trzymajcie sie dzielnie!
Ola