KLIKNIJ TU, ŻEBY OBEJRZEĆ ZDJĘCIA
Nazywając rzeczy po imieniu, prześladował nas pech. Może nie jakiś wielki, pojedynczo-spektakularny, ale jednak wlókł się za nami od dłuższego czasu, coraz mocniej wzbierającą falą małych, kumulujących się upierdliwości. I męczył. Z tygodnia na tydzień coraz bardziej. A to coś się psuło, chociaż wcale nie musiało, a to ktoś zamknął okienko tuż przed naszymi nosami, więc się spóźniliśmy, więc się nie udało, więc… A to ludzie w hotelu, czwartym już z kolei, trzecią noc z kolei perorowali do rana. A człowiek musi spać przecież. A to… I tak w kółko. Codziennie, ciągle coś. Kurtka. Rozklejona. Mieszkanie. Nie wynajęte. Brak prądu. Zamknięte. Nie-bo-nie. Odbierało siłę, dystans i optymizm. W mniej więcej podłych nastrojach ruszaliśmy w te góry. I bardzo, bardzo zmęczeni.
Rzecz raczej to subiektywna – od kilku dobrych miesięcy prześladowała mnie wróżba z chińskiej świątyni w Georgetown. „Jak wrócicie do domu, wszystko się ułoży”, co i raz pobrzmiewało przy każdym niepowodzeniu. Byliśmy daleko od domu.
„Świat jest moim domem” – powtarzałam w myślach. „Aj tam, zabobony” – powtarzałam na głos. Ale i tak bezwiednie zaczęłam nadużywać twierdzeń ratunkowych: racjonalizując, to nie pech, to przypadek, takie rzeczy się zdarzają…
Żadne z nas nie wypowiedziało głośno obaw i niepewności. Ku pokrzepieniu. Po co kusić los. We wtorkowy poranek wsiedliśmy na rowery i zaczęliśmy jechać na zachód, w stronę gór. Przez miasto, na autostradę, zakaz wjazdu rowerem, trudno, no to w bok, tylko się nie zgubmy. A z boku niespodzianka – uśmiechnięte stadko czterolistnych koniczyn. Rosły dokładnie tam, gdzie się zatrzymałam. Pierwsze od Ameryki! Słońce wyszło na moment zza zawiesiny chmur. „Dobrze, będzie dobrze” – poszeptaliśmy w myślach.
Następne 26 godzin:
Ludzie pokierowali nas złą drogą. Okrężną i odludną. Tomek złapał gumę. Zepsuła się pompka. Bez pompki nic nie możemy. Deszcz. Zimno. Wszystko w chmurach. Pod górę. Zziębnięta mżawka. Zamiast pięknych widoków, o których marzyliśmy jedna wielka ruina, porozpruwane skały, budowa autostrady. Tamy. Tunelu. Mostu. Nareszcie jakieś miasteczko, które mamy na mapie. Młody policjant na rogu. Stajemy, pytamy o drogę. Kiedy wreszcie pojmuje dokąd chcemy jechać, nerwowo coś tłumaczy, kręcąc głową na boki. Woła jakieś dziewczyny wychodzące ze szkoły, te, ledwo łamanym angielskim tłumaczą, że nie wolno, że schodzą kamienne lawiny i bardzo niebezpiecznie. Musimy czekać. Ile? Dzień. Może dwa. Może… Ile??? Ignorujemy. Jedziemy. Wjedziemy w tę dolinę i sami zobaczymy. Kierowcy autobusu: nie jedźcie, tam niebezpiecznie. Pokazują na migi spadające skały. Kierowca miniwana jadącego stamtąd kręci przecząco głową. Poczekajcie do jutra.
Rozdroże wygląda spokojnie, ruch co prawda niewielki, ale w obie strony. Tylko droga parszywa. Budowa i wertepy. Błoto i kamienie. Wczesne popołudnie. Wjeżdżamy kilometr. Nic. Jeszcze jeden zakręt, jeszcze za tą górkę. Wjeżdżamy drugi, trzeci. Niby nic, ale nagle zaczynamy mieć pietra. Autosugestia? Rozsądek? Stajemy. Debatujemy. Źle, coraz większe napięcie.
Intuicja podróżna zazwyczaj nam pomagała. Działała niezawodnie. Teraz albo milczała, albo coś kręciła.
– Stary, nie mam pojęcia, czy mam paranoję i wyolbrzymiam wszystko, czy od wyjechania coś stara nam się powiedzieć, żebyśmy zawrócili, żebyśmy się tu nie pchali! Ta pompka, prognozy pogody, to zgubienie wczoraj, teraz znów lawiny. Zgłupiałam już, nie wiem, nie wiem… A ty? Co ty? Jak czujesz? Jechać? Czekać? Zawracać?
– Nie wiem, nic nie czuję, mam jeden wielki mętlik.
– Nie wiem czy jestem skrajną kretynką czy skrajną peniawą. Czy jesteśmy zmęczeni i wszystko na czarno widzimy? A może…
Staliśmy tak przy drodze, dobrze ponad godzinę.
Nagle tuż obok nas zatrzymał się samochód, kierowca wyjrzał przez okno.
– Może was dokądś podrzucić? W którą stronę jedziecie? – spytał nas na migi.
Zdałam sobie sprawę, że śmiesznie musimy wyglądać, jeden rower w jedną, drugi w drugą stronę. Spojrzeliśmy na siebie. Huk, jedziemy z nim, niech się dzieje, co chce, skoro nam los go podsunął, to znaczy, że będzie dobrze! Nie wiem jakim cudem udało się załadować i rowery i bagaże i jego rodzinę i nas. Na migi ustaliliśmy, że mamy mu zapłacić. Pokazał 10 juanów, niewiele. Przytaknęliśmy. Droga była paskudna. Szary, zaśmiecony, ciągnący się wzdłuż rzeki smutny plac budowy. „Nieważne, byle do przodu” – pomyślałam sobie, może dalej jest pięknie, gdzieś do cholery musieli zrobić te wszystkie zdjęcia, którymi kuszą turystów.
Znienacka zamieszanie. Żona kierowcy zaczyna coś nam po chińsku tłumaczyć. Wyciąga z portfela pieniądze, odlicza 70 juanów i pokazuje na mnie, na banknoty, na Tomka, na banknoty. Co??? 140 za dwoje? Miało być po 10! Nieporozumienie? Próbują nas naciągnąć? Robi się awantura. Hamulec. Samochód staje. Wysiadać! Już, natychmiast! Wyrzuca nas na drogę. Wyciągamy rowery, wyciągamy bagaże, trzaska drzwiami, odjeżdża. Zostajemy w środku parszywego nigdzie, napruci adrenaliną, klnąc na czym świat tylko stoi. Dzień już prawie się kończy, żadnego tu miejsca na nocleg, cofać się zbyt daleko, do najbliższego miasteczka nie wiadomo ile, w głowach aż huczy od myśli: „trzeba było nie jechać, wszyscy nam mówili, żebyśmy poczekali, gdzie nasza intuicja, ślepi, głusi kretyni…” W nabuzowanym milczeniu pakujemy manele. Nagle cała sztywnieję. Po sekundzie mięśnie robią się waciane.
– Tomek? Tomek… mój plecak został w tym samochodzie, pojechał z tym sukinsynem.
– Wsiadaj szybko na rower, jakoś go złapiemy!
Bzdura.
– Znajdziemy go, wydaje mi się, że on jechał do najbliższego miasteczka, nawet w nocy, ale tam dojedziemy i go znajdziemy!
Bzdura.
– Tomek wiesz, że to bzdura. Nawet nie mamy pojęcia, co to był za samochód, dokąd jechał, nic. A do tego jeszcze nie mówimy po chińsku!
– Co tam miałaś?
– Wszystko, wszystko, co zawsze w plecaku…
Klnąc, zaczęliśmy jechać. W głowie mi dudniła mieszanina wściekłości, głodu i bezsilności.
Kiedy po godzinie stanęliśmy odpocząć, poszłam nad smutną rzekę i podpisałam cyrograf.
„No dobra, Losie, Świecie, czy jak tam chcesz się nazywać. Coś starasz się nam powiedzieć, ale jak pijak plączesz, nic już nie rozumiem z tego twojego bełkotu. Dawaj, tu i teraz przybijemy piątkę i zrobimy deal: ty się skoncentrujesz i zaczniesz jasno gadać, a za to ja obiecuję nic już nie kombinować i postąpić jak powiesz. Stoi? No to słuchaj: dajmy sobie wszyscy 24 godziny. Jeśli znajdziemy ten plecak, to będzie oznaczało, że mamy jechać dalej. A jeśli się nie znajdzie, wracamy natychmiast do Chengdu i pierwsze, co robimy, to kupujemy bilety na najbliższy samolot lecący do Warszawy. Koniec. Houk. Mam dość!”
…
Post powstał na arcyklawym notebooku Acer Aspire TimelineX
no i co ci powiedziala rzeka i los?
ja juz wiem 🙂
Masz ten plecak czy nie w koncu???
😀
Pozdrawiam
Już jadę na lotnisko żeby Was powitać,
tylko nie wiem kiedy i na które…..
Ale wierzę w czterolistne koniczyny, które
tak uroczo prezentujesz – o plecak się znalazł:)
Bylem zesrany jadac w Zachodnim Syczuanie autobusem i podziwiam Wasza rowerowa odwage. Czuwajcie Towarzysze Podroznicy! Na pocieche (choc czekam na CDN niecierpliwie) dodam, ze raz udalo sie nam stopem za darmo w Litang podjechac i ze nie wszytkie Hany to chamy. Moze plecak oddadza na policje, to w koncu dosc totalitarny narod chyba?
i co? i co, i co?????
czekam na ciąg dalszy.
mamo! tak nie wolno! 🙂
jareG, „nie wszystkie Hany to Chamy” :)))))))))))))
czemu byłeś zesrany w autobusie?
Na rowerach to wiesz, o tyle łatwiej, że zazwyczaj jesteś w stanie przewidzieć, co zrobi kierowca:)
Kochani, ciag dalszy historii nastapił:)