KLIKNIJ TU, ŻEBY OBEJRZEĆ ZDJĘCIA
Jesteśmy. (Niezmiennie jesteśmy. Przecież to nie nas, a internetu nie było.)
Jak rano napisałam w jednym mejlu, z Tybetu wczoraj zjechaliśmy i powoli wracamy do rzeczywistości. Ciągle tylko nie bardzo wiadomo, które to, to ta rzeczywistość.
I żeby o uduchowienie jedynie chodziło, o wpływ buddyjskiego mistycyzmu (mistycznego, tybetańskiego buddyzmu?) na pojmowanie świata. Nie. Rzecz ma się bardziej przyziemnie – nawet odpowiedź na proste pytanie „gdzie byliśmy?” nastręcza nie lada trudności.
„W Chinach” – powie mapa, przytaknie jej Chińczyk.
„W Tybecie” – powie Tybetańczyk, przytaknie mu historia.
A my zajrzymy w dusze, w nasze własne czucia i z tego samego powodu, dla którego nigdy na Birmę – Myanmar nie powiemy, poprzemy Tybetańczyka. Lecz nie będzie to prawda, ale nasz punkt widzenia.
Słowo, które najczęściej pojawiało się w myślach to bezsprzecznie: zmagania. Zmagania z samym sobą, z własnymi słabościami, z własną fizycznością. Zmagania z żywiołami, z bezwzględną, głuchą na prośby i kapryśną naturą. Zmagania z porozumieniem, z brakiem porozumienia. Zmagania z tym, że jedynie wiemy, co widzimy, ale nie mamy pojęcia, co się wydarzyło. Sprzecznymi informacjami. Brakiem odpowiedzi na z dnia na dzień puchnący, nieznośny bezlik pytań. Te chyba najtrudniejsze, najciężej było nie wiedzieć i nijak nie mieć jak sprawdzić.
Stwierdzenie, które nabrało zupełnie nowego znaczenia, to „jestem tu szczęśliwa”.
Trudno było. I ciężko. I piruety kręciło po cienkiej czerwonej linii. Ale się udało. Bo i pięknie było. Udało się zakochać, poniosło, dało skrzydła, zamyśliło. Ma nas. Ostatnie takie miejsce, tak brzemienne byciem, tętniące autentycznością, rozgadane czuciem, zostało w Ameryce. Pewnie gdzieś w Boliwii, może w Paragwaju. Od ponad dwóch lat szukaliśmy intensywności w Azji. Szczerej prawdziwości. Wreszcie się udało. Spróbujemy opisać, spróbujemy oddać choć skrawek tego czucia.
Tybet to miejsce specjalne. Spędziliśmy tam miesiąc, trzydzieści kilka dni. A wydaje się nam jakby eony minęły. Bo zdarzyło się tyle, że kolejne historie moglibyśmy wyciągać jak magik króliki z cylindra. Ot, choćby tamten poranek w spowitym chmurami Ganzi…
To powinien być jeden pokój. No ale są dwa. Oddziela je kartonowa, cienka ścianka, kończąca się kilkanaście centymetrów przed oknem. Bo okno jest wspólne. Trójdzielne i suwane. Pod nim, bo obu stronach ścianki stoją łóżka. Przez szparę między ścianką a oknem można zobaczyć, co się dzieje w sąsiednim pokoju. Można też wszystko usłyszeć. Mało ze sobą gadamy, bo kiedy Tybetańczycy słyszą nasz dziwny język, to zaraz zaglądają, ciekawi, kto zacz po sąsiedzku. Prywatność tu nie istnieje. Zaglądają, zamierają i patrzą.
Z tym oknem też jest utrapienie. Sąsiedzi, jak to w hotelu, zmieniają się nam codziennie. Niektórzy przychodzą w południe, niektórzy w środku nocy. Różnie, nie ma reguły. Ale z jakiegoś powodu, wszyscy, jak jeden mąż pierwsze co tylko robią, dopadają to okno. Suwają w jedną, w drugą, trzynastą, pięćdziesiątą. Fruwają skrzydła okna jak drzwi dworcowego baru. Otwarte. Zamknięte. Pół-pól. Fruwają z nimi zasłonki. Po ich, i po naszej stronie. Trzaska, lata, skrzypi. Budzi i zimnem wieje. Liczymy do trzystu czterdziestu i dzielnie to znosimy.
Aż jednego poranka zdarza się rzecz niesłychana. Śpimy sobie w najlepsze, ledwo dnieć zaczyna, kiedy nagle ze snu wyrywa nas łomotanie. Łomotanie w okno. Na zewnątrz, po drugiej stronie. Zaraz za łomotaniem pojawia się cień sylwetki. Zerwani na równe nogi szybko zbieramy myśli: jesteśmy na drugim piętrze, sąsiadów dzisiaj nie mamy, jest rano, jeszcze szarówka, zaraz, zaraz, złodziej? Sylwetka mocuje się z oknem, odsuwa jedno skrzydło, odsłania naszą zasłonkę i nagle… bordowy mnich wpada w firankę jak w sieć. Kiedy nas zauważa, staje na moment jak wryty z miną „yyyy, drzwi pomyliłem?”, mówi układnie dzień dobry, macha do nas dłonią i znika tam, skąd się zjawił. I co on, do cholery, robił na tym oknie? Lewitowanie ćwiczą w którymś z pobliskich klasztorów?
Niemożliwi są.
Post powstał na arcyklawym notebooku Acer Aspire TimelineX
„jestem tu szczęśliwa” – Maugośka masz szczęście, że Cię lubię,
powinno być „jesteśmy tu szczęśliwi”.
Widzę, że byliście w strefie kultu języka:)
Zdjęcia zajebiste.
no bo Tomek jest szczesliwy zawsze i wszedzie….
Dlatego,że jest z Tobą zawsze i wszędzie…
goniu,caramba, ale sie sobie podlizujecie:))) milo was widziec i czytac!!!!zdjecia cudne wy slicznie wygladacie:))) widac tybet wam sluzy!!!
oj służył, bardzo służył, dał spojrzeć na rzeczy od trochę innej strony:)
Mnich normalnie był na gigancie i raczej budynki pomylil nic okna. U nas w akademikach…
jak na innej planecie…
Akademiki… ja najbardziej lubię historię jednego taty, który szedł po balkonach na randkę, ale po drodze zobaczył przyszlą mamę i tak juz zostal na randke nie doszedłszy:)
Iza, to (chyba) ta sama planeta!