telewizora nie ma. jest widok. widok to kilka palm, waski pasek plazy i mniej lub bardziej spokojna stalowa tafla jeziora.ten serial nie ma stalych godzin nadawania. poprzedza go nie reklama, ale glosny chrzest drewna o kamienista plaze. serial zaspokaja, jak na serial przystalo, zespol uczuc nizszych. w tym, perfidna zlosliwosc. choc jest dosc monotonny, ten sam, jeden odcinek w swoich kolejnych odslonach – nigdy nam sie nie nudzi. a wyglada to tak:na brzegu stoi canoe. canoe, to sredniej wielkosci, chybotliwa dlubanka. kazdy nowy turysta ladujac na tej plazy, tuz po zrobieniu zdjecia kot/pies/jezioro/gory, pragnie canoe poplynac. najpierw je obchodzi, z prawej, z lewej strony analizujac bacznie szanse na przezycie. niektorzy zasiegaja jezyka u wlascicieli, czy „to to” wogole plywa. inni, nie tracac czasu energicznie sprawdzaja: wiosla, wypornosc, konstrukcje oraz probuja okreslic, gdzie jest przod, a gdzie tyl. gdyby canoe mialo kola, zapewne by sie nie obylo bez paru kopniec w oponke. w koncu przychodzi decyzja: raz kozie smierc, plyniemy! moment ten mozna poznac po nerwowych wymianach: wciskaniu aparatu i wyrywaniu wiosla. jest to rzecz wielce istotna – kto dzierzy wioslo, ma wladze. kto zas dzierzy aparat… zostaje z nim na brzegu, zeby robic zdjecia wielkiemu zdobywcy jezior. zaczyna sie zabawa. piski, krzyki i wrzaski nieswiadomych swej roli turystow, probujacych wsiasc do niestabilnej dlubanki, kaza nam zajac miejsca w naszej lozy szydercow. tu sie bowiem konczy czesc wspolna przedstawienia. technik wioslowania jest tyle, ile odcinkow serialu. najbardziej klasyczny jest styl „pruj ile pary w bicepsie, nim ta cholera nie skreci”. oznacza to zazwyczaj nerwowe pacniecia z jednej, i szybko z drugiej strony. po jednej, dwoch takich seriach canoe zaczyna zataczac bezlogiczne kregi, obracac sie przodem do tylu, po chwili tylem do przodu, krecic zlosliwe baczki, kompletnie nic sobie nie robiac z desperackich wysilkow utrzymania kursu. przecietni przeplywaja tym oblakanym zygzakiem, dziesiec, pietnascie metrow. to im zazwyczaj wystarcza. inni, bardziej uparci wracaja na brzeg po partnerke (to one zazwyczaj zostaja), biora drugie wioslo i probuja miarowo wioslowac z obu stron na raz. dziala to tylko ciut lepiej niz samotna walka. bowiem po kilku minutach dama musi odpoczac, napic sie, poopalac. ale zostawmy pary.naszym ulubiencem zostal niejaki kurt. kurt jest zdziwaczalym, niemieckim kawalerem. nie bardzo go lubimy. nie wiem, moze dlatego, ze codziennie rano wita nas po rosyjsku namolnie nam wmawiajac, ze polski i rosyjski to przeciez ten sam jezyk i powinnismy rozumiec. owszem, rozumiemy, ale szlag nas trafia kiedy jeden najezdzca upiera sie do nas mowic w jezyku drugiego najezdzcy.kurt dodal dramatyzmu naszemu serialowi. po dwoch dniach analizy jak radza sobie inni, zdecydowal sie uzyc obu wiosel na raz. ale po kolei. poniewaz postanowil zdobyc canoe sucha stopa, oszczedzajac tym biale jakis czas temu skarpetki, chwile mu zajelo wykombinowanie: od frontu je brac, czy od flanki. w koncu wybral burte. nie bez trudu wsiadl, usiadl, ulozyl swoj parasol, przy parasolu torbe, i kiedy juz, juz mial wyplynac, zorientowal sie nagle, ze zamiast sie unosic, canoe wbilo sie w piach. proba druga. odsunal je troche od brzegu i w akompaniamencie dziwacznych akrobacji umoscil sie w srodku. niestety, znow stal jak wryty. za trzecim razem mial szczescie, nagly podmuch wiatru odsunal go od brzegu. tytanik ruszyl w rejs. dlubanka, jak to dlubanka, podatna na kazdy ruch wiosla, przy wioslach dwoch – oszalala. rozpoczela pokraczny taniec swietego wita. w prawo z rozmachem! w tyl zwrot! w glebiny! obrot! do brzegu! probowalismy zgadnac w ktora ze stron swiata kurt ma zamiar plynac, jednak po krotkiej chwili sledzac tor jego kursu, zgodnie doszlismy do wniosku, ze chce poplynac w s z e d z i e. poziom napiecia rosl wraz z kazdym kolejnym metrem dzielacym canoe od brzegu. jednak po pol godzinie zlosliwej obserwacji kurta walczacego z wioslami, kierunkiem, wiatrem, dlubanka oraz podstepnym, iscie antyniemieckim nieporzadkiem rzeczy, nawet nam(!) sie znudzilo. wyraziwszy nadzieje, ze coraz silniejszy wiatr wywieje go hen w jezioro, dzieki czemu rano nareszcie nie uslyszymy jego „kak zywiosz”, wrocilismy do pracy.po kolejnej godzinie uslyszelismy znajomy chrzest kamieni na plazy. wystawilismy dzioby. czerwony ze zlosci kurt, spogladajac z gory na wlasciciela hotelu wreczal mu oba wiosla i z mocnym, tyrolskim akcentem oswiadczal, ze on nie wie do czego „to cos” sluzy, ale do plywania, na pewno nie nadaje. wlasciciel podobnie jak my, z trudem zdusil smiech. tomek blyskotliwie rzucil cos o u-botach. i tak nam szczesliwie minelo kolejne popoludnie.no coz, nie jestesmy swieci. mozna by nawet powiedziec, ze jestesmy dosc wstretni. ale to chyba dobrze. jakis czas temu slyszalam, ze swieci swieca w ciemnosci. to bardzo niepraktyczne. spac ciezko przy zapalonym,