juz chyba na zawsze pozostanie: dedo. zaden tam stop-autostop, hiczhajking (jak to brzmi!), czy inny salongis-matkamine. dedo to po hiszpansku kciuk. kciuk lapie okazje. okazje wioza w dal. jechanie okazja to dedo. statystyka dni ostatnich: na kapuscie, na komposcie, z benzyna, z rodzina, z chinczykiem, malajem, hindusem, z przyczepka. i rekord: penisula malezyjska, w najszerszym swoim kawalku, z zachodu na wschod – godzin: piec. zaden VIP-autobus tego nie potrafi! vamos mi amor!
Kategoria: DROGA
heaven!! i’m in heaven!!
KLIKNIJ TU, ZEBY OBEJRZEC ZDJECIA
a w niebie sie okazuje, ze czlowiek jest gorzej skonstruowany niz pioro. bo pioro, chociaz wybucha, to lepiej znosi roznice dwunastu stref czasowych.
terminal
KLIKNIJ TU, ZEBY OBEJRZEC ZDJECIA
bogota, kolumbia
– ty, tomek, ale przeciez oni nam w zyciu w to nie uwierza!
– no coooo ty, uwieeerza…
mexico city, meksyk
lotnisko idealne, to… to takie… gdzieee yyyy… o-o!
– eeeej, czy mi sie wydaje, czy…
– nooooo…
lotnisko idealne, to takie, na ktorym przed kazdym z licznych sklepow wolnoclowych stoi barek z wysokiej klasy tequila i mezcalem do degustacji. barek taki moze byc obslugiwany przez przemilego, znajacego tysiace historii i nie znajacego umiaru pana albo samoobslugowy. odkrycie lotniska w mexico city – krem tequilowy.
los angeles, stany zjednoczone
tak. w miejscu takim jak lotnisko zdecydowanie moze nie byc ogolnodostepnego wi-fi. i nie, to nie dlatego, ze jestesmy na lotnisku zapomnianego przez boga i ludzi najmniejszego miasta w kraju trzeciego swiata ale dlatego, ze czesci panstwa homosapienstwa dolary mozgi wyzarly. chcesz miec siec – plac. nie masz karty kredytowej – nie istniejesz.
check-in:
– poszporty prosze. miejsce docelowe?
– bangkok.
przeglada kartka po kartce, raz jeszcze…
– nie macie wizy.
– nie mamy. no i co z tego? bedziemy wyrabiac na lotnisku.
– to w takim razie poprosze bilety na wylot z tajlandii.
– nie mamy.
– wiec nie moge was wpuscic na poklad samolotu
– co?!? a niby dlaczego?!?
– bo musicie miec bilety.
– ale my bedziemy jechac ladem.
– nie szkodzi, musicie miec bilety, na dowod, ze wylecicie z tajlandii.
– ale my bedziemy jechac ladem.
dwadziescia minut bezsensu…
– to kupcie teraz bilety
– ale my nie chcemy!
zglupiala. jak to nie chcemy? no wlasnie zwyczajnie. nie chcemy.
stanelo na deklaracji, z wielkim czytelnym podpisem: lecimy na wlasne ryzyko. to straszne jak bardzo z dnia na dzien zaciska sie wielka petla na slowie spontanicznosc. niedlugo, zeby przejechac z warszawy do wolomina trzeba bedzie wypelnic formularz z planem podrozy, zlozyc w wyzszym urzedzie przepustek i dupoglowia, po czym poczekac na stempel wielkiego cyfrodroznika… ej, ej, margolcia! csssiiii… no ale tomek! csssiii.
taipei, tajwan
– ale to znaczy, ze mozemy tu spac?
– no tak, tak, prosze bardzo. a rano prosze sie zglosic, dostana panstwo od nas zestaw kapielowy, tam prosto, w glebi jest przysznic.
tjaaa… skoro pani nalega…niech bedzie.
bangkok, tajlandia
– bilet na wyjazd z tajlandi
– nie mamy.
– nie bedzie wizy.
gest dlonia – nastepny prosze.
– ale…
– nastepny prosze…
acha, wiec negocjacje. nam zalezy – on olewa. im bardziej nam zalezy, tym bardziej on olewa, chyba juz kiedys tu bylam, chyba juz to widzialam. grzeczniutko:
– ale sir, ja bardzo prosze wysluchac, bo my… tratata, wiec wlasnie…- tylko mu nie dac wejsc w slowo, podsuwam rzucone paszporty – no i dlatego wlasnie… mysmy nie mogli… no prosze…
patrzy, liczy, wycenia. gest glowa – tam do okienka. uf. ale sie spocilam.
epilog
dwanascie dni w podrozy, trzy noce w autobusie, trzy w przyknajpianym hotelu, dwanascie stref czasowych, cztery samoloty, poltora dnia terminali, nic z tego nie jest w stanie przeszkodzic rozkoszy wypicia gorzkiej zoladkowej w drodze z lotniska do centrum.
na rekord
a zdjec… no coz, nie ma. bo… no coz, na trasie miedzy granica ekwadorsko-kolumbijskia a bogota wciaz niestety zdarzaja sie nocne ataki partyzantki na autobusy. dlatego aparat jechal rozlozony na czesci i poupychany w najdziwniejszych miejscach. kolumbijska la vida:)
honorowe miejsce w biurach ormeno, poludniowoamerykanskiego przewoznika, zajmuje dyplom. naglowek nie pozostawia watpliwosci. rekord guinessa. najdluzsza trasa autobusowa. chcielismy – nie chcielismy, nie mielismy wyjscia. mimo, ze nie przejechalismy calej drogi laczacej buenos aires z caracas i tak spedzilismy w autobusie piec dni i cztery noce. wsiedlismy w la paz. wysiedlismy w bogocie. pol kontynentu. kiedy po tych pieciu dniach usiedlismy na kawie w dworcowej knajpce, okazalo sie, ze mamy… chorobe morska. mdlilo i bujalo.
jak to dobrze, ze juz nigdzie na swiecie nie ma dluzszych tras.
jechali…
po dlugiej i burzliwej dyskusji na temat czasu, przestrzeni, wymiarow i chronologii zdarzen, ustalili, ze:
jechali,
http://picasaweb.google.pl/maugoska/NarrizDelDiabloAlausi#
jechali,
http://picasaweb.google.pl/maugoska/TargGuamote#
jechali,
http://picasaweb.google.pl/maugoska/Cuenca#
jechali,
http://picasaweb.google.pl/maugoska/TargSigsig#
jechali.
http://picasaweb.google.pl/maugoska/NadziejaPrzydrozna#
az dojechali,
http://picasaweb.google.pl/maugoska/Desaguadero#
escarmentamos en cabeza propia…*
Thumbes. 30 km od cieszacego sie watpliwa slawa najgorszego w ameryce poludniowej przejscia granicznego aqua verde.
3,2,1,0, start!
jak ostatni idioci wsiadamy do samochodu naganiaczy. ich trzech, nas dwoje. klasyka. budowanie nastroju. zablokujcie drzwi, bo w miescie demonstracje. kretymi, brudnymi uliczkami wyjezdzamy z miasta. 30 minut drogi do… teoretycznie granicy, praktycznie – diabli wiedza. zaczyna sie od amigos, potem stopniowo robi sie coraz cieplej, cieplej, goraco… w koncu furia. ladujemy w samym srodku ziemi niczyjej miedzy granicami. stragany, przemytnicy, wszelkiej masci typy spod najciemniejszych gwiazd. tu kaza wysiasc z samochodu. juz piechota z uliczek malych, w jeszcze mniejsze, w koncu w szczeliny miedzy gorami wszystkiego. lewej benzyny, papierosow, bezzebnych kobiet, cinkciarzy, pseudopolicji wymachujacej niepseudobronia. przepychanki. slowne, gestykulacje, brak jezyka, chaos, coraz wiekszy stres. klotnia, wyrywanie pieniedzy, wyrywanie biletow, krzyki, ludzie ze straganow dookola ogladaja to wszystko jak serial, co i rusz podchodzi jakis zapity typ i wita sie z tymi naszymi, ci sie szczerza czarnym usmiechem i dalej wracaja do robienia nam awantury ze w zyciu nie mieli tylu problemow z bialymi…
i pomyslec, ze ludzie placa fortuny, zeby sobie podniesc poziom adrenaliny…
ps. nie wierze, przysiegam nie wierze, ze to zrobilismy. jak dzieci.
ps2. na wszystko przysiegam, genialnie bylo to przezyc.
* slownik przez kilka dni bezlitosnie otwieral sie na tym zdaniu. placimy frycowe.
Heaven! I´m in heaven!
http://picasaweb.google.com/maugoska/ImInHeaven#
a w niebie sie okazuje, ze czlowiek jest lepiej skonstruowany niz pioro. bo wytrzymuje cisnienie. a pioro nie. to odkrycie w zupelnosci wystarcza, by zadoscuczynic 18stu (z naciskiem na stu) aerodupogodzinom.
?
ile koncow ma swiat?
czy w gwatemali nosza karakuly?
dlaczego morze moze?
albo:
nie bylo wiadomo, co napisac. wiec dzien jak codzien napisal.
bylo o szczesciu…
ty! ty to juz tyle masz szczescia, ze… spierdalaj!
notowio.