Wiosny

ameryka-poludniowa-komiks.jpg
KLIKNIJ TU, ŻEBY OBEJRZEĆ ZDJĘCIA 

Przysięgam, chciałam napisać o Tybecie, o magicznym powitaniu Tashe Delek, o sile, wieczności, przemijaniu i uśmiechu. Spisałam już nawet myśli, usnułam kilka akapitów. I nijak, nijak nie umiem pociągnąć tego dalej.
A wszystko przez to okno przy którym biurko stoi. Spojrzałam, drzewa za nim, niecierpliwe nabrzmiałe. Ostatnie sekundy szarości. Niebo wściekle błękitne. Ptaki się uwijają. Wiosna. Nagle serce rozdarła mi na pół. Bo ostatni raz wiosnę widziałam w Czytaj dalej Wiosny

220V

komiks-220v.jpg
http://picasaweb.google.pl/maugoska/KIBLE#

znamy sie juz tak dlugo, ze glupio o nim nie wspomniec. tym bardziej, ze budzi z zaspania powodzia niepewnosci. dzis, znowu sie udalo. panie, panowie, przedstawiam: prysznic elektryczny. fenomen ameryki. kwintesencja, majstersztyk, wisienka na torcie absurdow tutejszych instalacji. jak dziala kiedy juz dziala? instrukcja obslugi jest prosta. wlacz korek. odkrec wode. wykap sie. zakrec wode. korek i finito. napraaaawde? ciut bym ja zmienila…
1. poniewaz to spore ryzyko, przemysl jeszcze dwa razy, czy musisz sie juz kapac. musisz? no coz, to do dziela…
2. wlacz korek. zrob to ostroznie, bo to ze wisi na scianie wcale nie oznacza, ze od niej nie odpadnie. zanim jednak go wlaczysz, upewnij sie, czy jest suchy. mokre lubia iskrzyc, a iskrzac lubia kopac.
3. odkrec wode. tak, tak. to cos dziwnego w scianie, z boku, pol metra dalej wlasnie do tego sluzy. nie ma? szukaj na rurach, chocby i na zewnatrz. odkrec ja tylko troche, bo – tu pierwsze prawo prysznica – im mniejszy jest strumien wody, tym woda jest cieplejsza. ale! to nie takie proste! jesli stosunek zalezny cisnienie-temperatura pozwala sie wykapac – w czepkus urodzony lub to twoj szczesliwy poranek.
3a. drugie prawo prysznica: im wiecej urzadzen wlaczonych, tym woda jest zimniejsza. i chwila wyjasnienia. tu, wszystkie instalacje, to nie wiadomo dlaczego naczynia polaczone. jezeli wylaczysz komputer, swiatlo, ladowarke, no jednym slowem wszystko, co moze prad zabierac, twoj prysznic nagle ozyje naprawde cieplym komfortem. z tego samego powodu kiedy odkrecasz wode, swiatlo w lazience przygasa. to standard. nie panikuj. ale zaraz… cos nie tak… punkt drugi cie niepokoi? tak. trafne spostrzezenie. osobny korek to fikcja.
4. wykap sie. coz, jesli jakos juz jestes przy tym punkcie, ogromnie gratuluje.
5. czysciutko? zakrec wode. ale moment! poczekaj! rozejrzyj sie dookola. jezeli w lazience jest bialo i mokro od wody i pary istnieje niebezpieczenstwo, ze wszystko zawilgotnialo. jezeli jeszcze do tego pokretlo jest metalowe, zanim wode zakrecisz sprawdz wierzchem dloni czy mozna. nie kopie? droga wolna.
5a. gdyby jednak kopalo, wierzchem dloni sprawdz korek. nie kopie? odlacz prad.
5b. a gdyby i on kopal, zdejmij klapek ze stopy, wysusz i odlacz prad klapkiem. brak klapka? niech bedzie cokolwiek, co pradu nie przewodzi. nie masz? zawolaj tomka.
6. korek. 5a zazwyczaj sie sprawdza.
7. que limpio! que bueno! finito!

za granica

DSC_1861.jpg
http://picasaweb.google.com/maugoska/Santiago#

w quito, granica przebiegala ulica flores. jej lewa strona, wygladzona i ukladna, kontrastowala z pstrokatym chaosem prawej. stojace pod kosciolem dziwki, rzucaly powloczyste spojrzenia wymuskanym turystom, zalewajacym czas kolejna filizanka organicznej kawy. szelestowi banknotow, odpowiadal szelest tanich koronek, zaczepkom – milczenie, pokusom – nieporadnie odgrywane oburzenie. na polnoc od banknotow, milczenia i pseudooburzen, rozciagal sie swiat zabytkow, sklepow i marynarek. na poludnie od koronek, zaczepek i pokus – krolowala bieda. kazdy dobrze wiedzial, gdzie jest jego miejsce.
srodek limy, dzielila autostrada republiki. rysowala surowa granice miedzy niebezpiecznym a bezpiecznym, biednym a bogatym, ciasnota a przestrzenia. nikt o zdrowych zmyslach nie przechodzil na druga strone.
w centrum santiago, granice wyznacza rzeka. jednak tu, ubostwo wymknelo sie z ram getta i poprzerzucanymi przez ta rzeke mostami rozlalo po calym miescie. zadomowilo sie na skwerach, na ulicach, w parkach. zmieszalo z dobrobytem i wtopilo w wypolerowana rzeczywistosc. na glownej ulicy, niedaleko ktorej mieszkamy, mieszka para bezdomnych. ona – lekko przygarbiona i kulawa, on – zaradny i energiczny. obydwoje usmiechnieci. ich dom, to ulozony na chodniku vis a vis kosciola materac, na ktorym spedzaja wiekszosc dnia. ich dobytek, to siatka, dwie koldry, kilka kartonow, plastikowy slupek i… miotla, ktora codziennie omiataja chodnik. kapia sie i zmywaja w pobliskiej fontannie. nikt ich nie zaczepia, nikt ich nie przegania. sa. kilka przecznic dalej, w witrynie banku santander mieszka siwowlosa, okutana w kilkanascie chust staruszka. ciagle cos podjada. tuz obok, na deptaku, co wieczor rozklada sie wierzacy. oblozony dziesiatkami podobizn chrystusa, sprzedaje usciski. za darmo. w najblizszej okolicy mieszka jeszcze kulawy, wariatka i psiarz. wszyscy zadomowieni wsrod luksusu, swiatel i szkla. stali mieszkancy. sa nietykalni, bo gdyby ich przegonic, byliby jak wyrzut sumienia. a tak, paradoksalnie, to sumienie uspokajaja.

sen o santiago

zeszyty strony-48.jpg
http://picasaweb.google.com/maugoska/Santiago#

santiago ma zapach marihuany. spowite smogiem, odgrodzone od reszty swiata pasmami wysokich gor, wiedzie dziwaczny zywot. wiecznie niedobudzone, powolne, majaczace. kolejne dni znow leniwe, zjawiaja sie bezladnie, jak senne epizody. pozbawiony realnosci, labirynt slonecznych odbic, rozbiela kaniony ulic. cienie mieszaja sie z odblaskami, lsnienia nurkuja w zakamarkach, wydobywajac poukrywane w nich tajemnice. szare chmury dymu tancza w jasnych promieniach i rozlewaja po miescie slodkie, ziolowe zapachy.
santiago jest jak wiersz dada. wrzuc slowa do kapelusza, wyciagnijj na chybil-trafil, a z pelnego biurowcow deptaka, trafisz na secesyjne podworko, neogotycka wieza, przejrzy sie w szybie wiezowca, osiemnastowieczny fotograf zatrzyma demonstracje, tarocistka odwroci karte i spojrzy w dwa przeznaczenia, znajdziesz sie nagle za rzeka, w bajce o bellavista, malenkie, czarowne uliczki pachnace haszyszem i kawa, skwer, na nim zamek czerwony, skryty w bluszczowych powojach, stad bardzo blisko na wzgorze, krzyz, kilkanascie zdrowasiek i na dol do barrio brazil, tu pokoj na godziny, tu zgrzeszyc, w zamku – warowni, kamienne sredniowiecze, zimno, szaro i cisza. i zaraz ta sama cisza na placu de las armas, kon jednym skocznym ruchem szach, krol – nie, bije wieze, studenci z wielkimi teczkami, siadaja, w dloniach olowki, a tu jak w teatrze lalek powoli przechodza przez scene starcy, niewidomi, bezdomni, handlarze, targ ryb, urzednicy, targ warzyw, policja, siedziba, komunisci, zebracy, kalejdoskop, przedziwna karuzela, wszystko sie miesza, wiruje, traci doslownosc, juz noc, az po swit ulatuje.

teraz, kiedy to pisze, kiedy juz nas tam nie ma, powoli trace pewnosc, czy ono w ogole istnieje. zastanawiam sie, czy przypadkiem jakis przydrozny kuglaz, nie zwinal swojego teatru i nie rozplynal sie w dymie …

po sezonie

zeszyty strony-45.jpg
http://picasaweb.google.com/maugoska/Prom#

nuda. hosteli nie trzeba rezerwowac trzy miesiace wczesniej, promu tym bardziej nie, nie ma tlumu turystow, wlasciwie prawie nikogo nie ma, bo i czesc miejscowych uciekla na zime na polnoc, na nic sie nie czeka, wszystko od reki i na piec minut przed wyjazdem, planowac nie trzeba, ceny same sie targuja, stopy same sie lapia, slonce jakos paradoksalnie nie znika za chmurami i moze tylko o zimno sie troche potykamy.
na promie, pierwszy oficer zgarnia nas na mostek, wszystko pokazuje, opowiada, potem na kawe pod poklad zaprasza, siedzimy, kanapki, ciasteczka, ploteczki, niemal rodzinnie.
no nuda.
nie to co w sezonie. na statku zamiast jak dzis – marnych trzydziestu, dwiescie piecdziesiat osob, na ladzie wyscigi na dworce, do kas, biur podrozy, emocje, kto zdazy, kto nie da rady, w gorach pielgrzymki, bramki obrotowe przy wejsciach na szlaki, sciezki na kilkanascie centymetrow w ziemie wdeptane, ktos widzial takie cuda? turysci turystow na turystach turystami… juz sam slalom miedzy nimi to przeciez opowiesc-legenda.

a jak sie nazywa to jezioro?

pasaporte.jpg
http://picasaweb.google.com/maugoska/ChileChico#
http://picasaweb.google.com/maugoska/PuertoRioIbanez#

chile i argentyna sa na siebie skazane piecioma tysiacami kilometrow wspolnej granicy.
C. jest smukle, wyciagniete i az nazbyt poukladane. A.- troche przysadzista, rozlegla i lekko zdziwaczala. wbrew przekornemu prawu przyciagania przeciwnosci, pary z nich nie bedzie. tu, kto sie czubi, ten sie… czubi.
ci A. sa nienormalni, im nie mozna wierzyc, hiesterycznym egocentrykom. taa, jasne, ci C. lepiej by myslec zaczeli, ograniczone tlumoki bez fantazji. my, my to chociaz mamy tradycje, jestesmy spokrewnieni z italia, nikt nie robi takiej pizzy jak my, a i swoje przysmaki tez mamy, jedliscie steki? nikt takich stekow nie robi. a wino! co? wino z A.? nieporozumienie. tak, owszem, winiarnie maja, ale co oni wiedza o produkcji wina, nasze, C. winiarnie, to sa dopiero winiarnie! acha! ich winiarnie! i pisco tez moze ich? tak wam mowili? klamia! przepis na pisco ukradli peruwianczykom. tak samo jak boliwii ukradli dostep do morza, oszukancze, podstepne… tfu! a w czasie wojny o malwiny (nigdy, nigdy, przenigdy nie wolno nawet szeptem wymowic slowa falklandy), to co? anglikom terytorium udostepnili, to stamtad anglicy nas atakowali. tak? to przestancie tu do nas przyjezdzac. tak, tak, ci A. wiecznie przez granice pralki, lodowki szmugluja, oni w tej swojej A. cla szalone maja, nie to co my, w C. porozumienie miedzynarodowe, zona franca. zona franca, zona franca… a placicie tysiacami, a nasze A. peso w dziewiecdziesiatym dziewiatym wymienialo sie z euro jeden do jednego! phi! no i co wam z tego i tak nic z tym zrobic nie umieliscie. cooo? my nie umielismy?
oj…

no tak, to dla bezpieczenstwa, sprobujmy spytac nudnawo, tak jakos neutralnie…
przepraszam panstwa bardzo, a jak sie nazywa to jezioro?
jak to jak? (A:) buenos aires! (C:) general carrera! wykrzykna jednoczesnie.
patrze na mape, rzeczywiscie, jedno jezioro, dwie nazwy. no co za niespodzianka, ciekawe, co na to rybki.

wieje

DSC_1116.jpg

dudni, swiszcze, huczy, uderza, napiera, targa, szelesci, rwie, unosi, wzburza, zrywa, skrzypi, gwizdze, wyje, szamocze, przeszywa, oglusza…
dla tutejszych jest stalym elementem zycia, bez niego czuja sie nieswojo. przyjezdnych otumania, fascynuje, doprowadza do rozpaczy i na skraj szlenstwa. jest krolem swiata, zmienna kochanka, niewyczerpanym artysta, kaprysnym dzieckiem, wszechwladnym potworem. to on decyduje, czy skala bedzie trwac, czy zejdzie lawina, czy bedzie padalo, czy prom wyplynie, czy mozna wyjsc z domu, ustac w miejscu, swobodnie oddychac…

niebo jest blawatkowoniebieskie, swieci slonce i… leje deszcz. chociaz nie, ten deszcz nie leje, on przelatuje przez miasto. krople suna pozioma nawalnica. gdzies na horyzoncie majacza ciemne chmury. to z nich, wiatr te krople przywiewa.
dom w ktorym mieszkamy okres swietnosci ma z soba. ale stoi. jak? nie mam pojecia. jest caly krzywy, powyginany, garbaty, pelen szczelin i szpar. nawet woda pod prysznicem zdaje sie splywac po skosie. kazdy krok budzi cala mase dzwiekow, skrzypien i udrek, plynacych echem z najprzedziwniejszych zakamarkow. jest zmaltretowany, zmeczony. to ten wiatr go tak wyczerpal. kiedy zaczyna wiac, ma sie wrazenie, ze za moment go rozsadzi, ze sie rozsypie jak domek z kart.
przejscie stad – tam, to prosta czynnosc. czlowiek sie nie zastanawia. po prostu idzie. idzie i jakos intuicyjnie wie, jak po pol godzinie bedzie wygladalo miejsce z ktorego wyruszyl, jak bardzo sie oddali, jak bardzo zmniejszy. kiedy po trzydziestu minutach drogi, odwrocilismy sie i spojrzelismy na skrzyzowanie, zaniemowilismy. wiatr sprawil, ze niemal nie posunelismy sie do przodu. ze cala ta walka, caly ten wysilek nie przyniosl prawie zadnego rezultatu. poczulismy sie jak w potrzasku, w pulapce, jak chomiki w kolowrotku.
zycie w europie nauczylo nas, ze bialy szkwal jest rzadkoscia. to jest cos, o czym przez tydzien  opowiada sie w wiadomosciach, czyta w gazetach. to cos, co sie wspomina w rozmowach i jest sie dumnym, ze sie go zobaczylo, przezylo. w europie, to kilka podmuchow. zazwyczaj trwaja chwile i znikaja. tu, w patagonii, czas bialych szkwalow jest nie do okreslenia. trwaja poki trwa wiatr. dwa, trzy dni, tydzien… podmuchy nieprzerwanie podrywaja wode na kilkadziesiat metrow i gnaja ja po tafli jeziora, a potem po okolicy, az natrafi na przeszkode albo sie wyczerpie po kilku, kilkunastu kilometrach. ta woda, pedzac, tworzy grzbiety, grzebienie, wiry, geste sciany. kiedy sie stanie na jej drodze, w sekunde zwala z nog, moczy i policzkuje ostrym, surowym zimnem. lepiej zejsc jej z drogi. to przy jeziorach. a na morzu… morskie biale szkwaly widzielismy zazwyczaj z daleka. z tak daleka, ze jedyna ich oznaka, byla tecza. tecza nie znikajaca przez caly dzien. przesuwajaca sie wraz ze sloncem po linii horyzontu.
drzewa nie maja tu latwego zycia. rzadko ktore daje rade przetrwac, dojrzec, zakorzenic sie i zdobyc stabilnosc. lasy pelne sa bialoszarych kikutow, pozwalanych konarow, powylamywanych galezi. wygladaja jak pole po bitwie, pelne wyjacych, rozdartych wiatrem przegranych. jednak kiedy drzewu uda sie przetrwac, zyskuje niezwykla, nieosiagalna nigdzie indziej urode. pochylone pnie, poskrecane korzenie, labirynty galezi, korony jak rozwiane, jak roztanczone podmuchem wlosy. sztuka bonsai nigdy nie bedzie potrafila im dorownac, osiagnac tego piekna, tej rozedrganej harmonii.
skaly. to co wszedzie indziej jest ich moca, tu staje sie przeklenstwem, bezwiednie podpisanym wyrokiem. wiatr kpi sobie z ich sily, niezmeczenie wywiewa zarnko po ziarnku, nieustannie wprawia w ruch podmywajaca je wode, kruszy je i swoja upartoscia, zawzieciem, zmusza do poddania. a kiedy juz sie poddadza, formuje ich niepowtarzalne, postrzepione, niedostepne szczyty.
i tylko jedno istnienie zdaje sie wiatrem nie przejmowac, zdaje sie nim bawic, samolubnie wykorzystywac. kondory. te ogromne, dostojne, niemal monumentalne ptaszyska, plynnie slizgaja sie po podmuchach, leniwie wzbijaja w gore, znikaja w chmurach, by za moment pojawic sie i zataczajac wielkie kregi wleciec miedzy gory, w miejsca gdzie mknacy dolinami wiatr osiaga najwieksza moc, tam staja, zawisaja niemal bez ruchu i z gory, z lekkkim poczuciem wyzszosci obserwuja toczace sie w dole zycie. zdane, skazane na wietrzne kaprysy. ulotne.

krolowie zycia

psyyy.jpg
http://picasaweb.google.com/maugoska/Psy#

krolowie zycia, szaroburzy szczesliwcy. jeden z przetraconym karkiem, drugi z bielmem na oku, trzeci nijaki, czwarty rudy, czarny, rozwalesani zbiegowie cywilizacji. ktos mowi do nich „a casa!”, do domu! do domu? oszalales? przeciez ja bezdomny jestem! przeciez to cala moja wolnosc, moje zycie, moje szczescie. bron boze, niech nikt mnie do domu nie zabiera, nie wysyla, ja nie chce. nie widzisz jak mi dobrze? podbiegne do ciebie, podgryze, klepniesz mnie, poglaszczesz, a potem bedziemy szli. ty rownym krokiem, ja rowno przy tobie. bedziemy grali w ta gre, ze jestem twoj. a potem byc moze wyciagniesz z plecaka kawalek kielbasy, a! zreszta co tam kielbasa, kawalek chleba czy czegokolwiek, wszystko mi jedno, nie jestem glody, troche tylko lakomy, czasem ludzie wyciagaja takie dziwne smaki, wiesz, miedzynarodowe, sam nie wiesz ile kuchni poznalem na tej drodze czteroprzecznicowej z centrum nad jezioro. wiesz, to moj rewir. nie to zebysmy sie szczegolnie o rewiry klocili, ale z czasem utarly nam sie sciezki. ja chadzam ta wlasnie. tam dalej ten rudy, o widzisz? widzisz jak merda? nowych znalazl. a czasem sie bawimy, gramy. idziemy we dwoch i znajdujemy kogos i idziemy za nim az do spotkania pierwszego glaskacza. zawsze predzej czy pozniej sie trafi taki co po glaszcze. wtedy ten poglaskany idzie za nowym. no i co. to samo. a nuz z plecaka kielbase wyciagnie, albo chleb, cokolwiek, niewazne, bo przeciez glodny nie jestem. to o zabawe tu chodzi. i zeby dzien dobrze spedzic. bo wiesz, tutaj jest dobrze, jest swiety spokoj. z knajp sporo jedzenia wyrzucaja, ulice sa ciche, to mozna sie po nich walesac, snuc dnie, pajeczyny drog i nie martwic sie o nic. jedyne czego czasem moze brakuje, to tego poglaskania. no bo nie kazdy sie odwaza poglaskac kark przetracony albo leb z bielmem na oku. ale moze to i dobrze. to byloby uciazliwe, tak wciaz sie od glaskania opedzac.

http://www.chileaustral.com/perros/ingles.shtml

torres del paine „realidad”

komiks-torres.jpg
http://picasaweb.google.com/maugoska/TorresDelPaine#

na potrzeby filmu, reklamy, radia i telewizji jestesmy w stanie wskazac miejsca gdzie:
1. non-stop przesiaduja kondory
2. non-stop jest bialy szkwal
3. non-stop jest tecza
4. non-stop jest tecza i bialy szkwal razem
5. non-stop wieje
6. non-stop czlowiek wpada na cos pieknego
7. i nigdy nie brakuje lodu do drinkow

alfonso torres paine „antirelativo”

antirelativo II.jpg

raz mozna. obiecalismy sobie uroczyscie, ze nigdy wiecej to sie nie powtorzy. a bylo tak. ta rzezba wpadla nam w oko zupelnie przypadkiem. stala w bardzo slabo eksponowanym miejscu, wlasciwie na uboczu. wiadomo o niej niewiele. najbardziej prawdopodobna jest historia, mowiaca, ze znany, chilijski rzezbiarz, niejaki alfonso torres del paine (1840-1917), stworzyl ja na poczatku zeszlego stulecia, zainspirowany ogloszeniem przez einsteina rownania e=mc2. wyceniana jest na ok. 30000 chilijskich pesos i jest czescia ogromnej kolekcji dziel artysty, wciagnietej na liste unesco w 1978 roku. co nam do glow strzelilo, zeby ja zawinac, nie mamy pojecia. podejsc bylo kilka. najpierw ja troche przestawilismy, zeby sprawdzic, czy nie wywola to poruszenia wsrod obslugi. po dwoch dniach wrocilismy. ciagle stala tak, jak ja zostawilismy. nastepny poranek byl decydujacy. dla niepoznaki, tomek poszedl sam, z papierem w reku i blagalna prosba, czy nie moglby skorzystac z toalety. w drodze do lazienki rzezbe zgarnal, by w ciszy wychodka zapakowac i schowac pod kurtka, po czym pewnym siebie krokiem dolaczyl do mnie, czekajacej kilkaset metrow dalej. i ot to cala prawda. uf. musielismy sie przyznac, bo strasznie nam to ciazy.

DSC_0246.jpg
a przy okazji, czy ktos moglby ja przechowac do naszego powrotu, bo nie chcemy miec problemow na granicy? wyslemy poczta.

prosta historia

zeszyty strony-36.jpg
kolejna slona strona 🙂
http://picasaweb.google.com/maugoska/Porvenir#
http://picasaweb.google.com/maugoska/PuntaArenas#

porvenir i punta arenas rozdziela ciesnina magellana. laczy – plywajacy po niej prom. na pierwszy rzut oka, nic interesujacego. jednak kiedy chce sie z tego polaczenia skorzystac, okazuje sie, ze…
dla uproszczenia, przyjmijmy, ze prom powinien opuscic porvenir o czternastej. jest dziesiata. poniewaz wieje, nie wiadomo, czy bedzie plynal czy nie. to zalezy od tego, czy wyruszyl z punta arenas. a jak sie dowiedziec czy wyruszyl? ano trzeba sluchac lokalnego radia. ale nawet jesli podadza, ze wyruszyl, to to i tak nic nie znaczy, bo w ciagu kwadransa moze sie zmienic pogoda. wtedy prom zawroci i kolejna probe podejmie dopiero nastepnego dnia. no dobrze, a co, jesli nie ma sie odbiornika? wtedy trzeba do radia isc. to trzy ulice dalej. jak wszystko, bo ulic jest tu szesc na krzyz. zalozmy, ze prom wyruszyl. trzeba jakos zorganizowac transport do oddalonego o piec kilometrow portu. pojscie na piechote odpada, bo… wieje. do portu jezdzi autobus. zeby nim pojechac, nalezy do wlasciciela autobusu zadzwonic, podac swoj adres i czekac o umowionej godzinie na ulicy, bo w porvenir nie ma ani dworca ani przystankow. to niby proste, ale… okazuje sie, ze dopoki nie wiadomo czy prom przyplynal czy nie, dzwonienie nie ma sensu. bo jesli nie przyplynal, autobus nie jedzie. w tym leniwym miasteczku jest to rownoznaczne z tym, ze nikt tam nie odbiera telefonu. pozostaje wiec czekac na informacje w radio. jest. teraz mozna dzwonic. odbiora albo nie. a jesli w koncu odbiora, moze sie okazac, ze dodzwonilismy sie za pozno i autobus juz wyruszyl, zeby zdazyc przed czternasta. wtedy mozna probowac lapac go gdzies po drodze. gdzie? nie wiadomo. trzeba szukac. uda sie albo nie. zalozmy, ze sie nie udalo, ale jakos mimo wszystko dotrzemy do portu. ciagle jeszcze nie wiadomo, czy wyplyniemy czy nie. przyjmijmy, ze przestaje wiac. prom rusza. a my na nim. doplyniemy. albo nie.

kto, kto jesli nie ty…

wiatr-1.jpg

http://picasaweb.google.com/maugoska/DrogaDoPorvenir#
http://picasaweb.google.com/maugoska/DrogaDoPuertoNatales#

…zatrzyma sie dzis?
nie wierze! spelnienie dzieciecych marzen, najprawdziwszy, wielki tir. 250 kilometrow popijania mate, ogladania zdjec corek, sluchania opowiesci o tym kto, kiedy i jak o malo nie stracil zycia w mijanych po drodze przepasciach, nie milknacy klakson pozdrowien, przystanek by nabrac wody ze strumienia, tez wezcie, no bierzcie, bierzcie, najlepsza na calej ziemii ognistej, rownina, wybrzeze, rio grande, wysiadka.
bialy ford. dyskusja o wyzszosci mate nad mate. wygrywa terrere, paragwajska, pita na zimno, z lodem. ale tu sie nie da, nie ten klimat, nie to, co u mnie w domu, na polnocy… dyskusja o wyzszosci polnocy nad poludniem. san sebastian. granica.
rozklekotany citroen. milczenie. po kilkudziesieciu kilometrach, wiecie co? moge troche zboczyc i zawiezc was na droge do porvenir, chcecie? o, to by bylo cudownie. pieknie dziekujemy. to tu, powodzenia.
„tu” jest skrzyzowaniem. krzyzuja sie, biegnace az po horyzont, polne drogi. na tych drogach znaki: porvenir 100, san sebastian – 60, puerto yartou – 120, primavera – 75 km. dookola – plaskie, zoltobrunatne pustkowie. zadne zycie nie ma tu ani szans ani sensu. jest zdmuchiwane przez wiatry hulajace pomiedzy zatoka inutil i oceanem. siedemnasta. pierwszy raz w zyciu, dziekujemy za kazdy kilogram w plecakach. bez nich, nie daloby sie stac. siedemnasta trzydziesci. przypomina sie zdziwienie wyrysowane na twarzy kierowcy, kiedy uslyszal dokad chcemy jechac. osiemnsta. przypominaja sie slowa, ze tedy nikt nie jezdzi.
rany boskie! co wy tu robicie? zbawienie. hmm, chyba czekamy na panow. wsiadajcie. ale macie szczescie, kreca glowa z niedowierzaniem.

kto, kto jesli nie…
mercedes. chcecie na lotnisko? nie, nie, dziekujemy.
bmw. chcecie na lotnisko? usmiechy.
bialy pickup. chorwat. ale jaki ja tam chorwat. cztery lata mialem, kiedy mnie tu przywiezli. to byla wielka fala emigracji. wszyscy jechali, cale rodziny. od dziecka tu jestem. czyli czylijczyk? o nie, zaden czylijczyk, ja tu, w punta arenas mam samych przyjaciol z chorwacji. nawet swoj klub mamy. jestem przewodniczacym. zamysla sie. wiecie, dziwne to zycie, ja juz sam nie wiem skad jestem, gdyby nie moja senora, to nie wiem, co bym zrobil. zamyslam sie. moja senora… pieknie tu mowia o zonach.
malutki osobowy. jak na filmach. zatrzymuje sie kawal dalej i cofa. para dunczykow, wiec po europejsku. o rowerach, gwatemali, christianii, muzyce, grafice, ich studiach, mieszkaniach w kopenhadze, o warszawie, podrozach, rozach, fiolkach, postoj papieros, postoj pstryk zdjecie, koniec drogi, dziekujemy, to na razie, do widzenia, powodzenia.
stop.