220V

komiks-220v.jpg
http://picasaweb.google.pl/maugoska/KIBLE#

znamy sie juz tak dlugo, ze glupio o nim nie wspomniec. tym bardziej, ze budzi z zaspania powodzia niepewnosci. dzis, znowu sie udalo. panie, panowie, przedstawiam: prysznic elektryczny. fenomen ameryki. kwintesencja, majstersztyk, wisienka na torcie absurdow tutejszych instalacji. jak dziala kiedy juz dziala? instrukcja obslugi jest prosta. wlacz korek. odkrec wode. wykap sie. zakrec wode. korek i finito. napraaaawde? ciut bym ja zmienila…
1. poniewaz to spore ryzyko, przemysl jeszcze dwa razy, czy musisz sie juz kapac. musisz? no coz, to do dziela…
2. wlacz korek. zrob to ostroznie, bo to ze wisi na scianie wcale nie oznacza, ze od niej nie odpadnie. zanim jednak go wlaczysz, upewnij sie, czy jest suchy. mokre lubia iskrzyc, a iskrzac lubia kopac.
3. odkrec wode. tak, tak. to cos dziwnego w scianie, z boku, pol metra dalej wlasnie do tego sluzy. nie ma? szukaj na rurach, chocby i na zewnatrz. odkrec ja tylko troche, bo – tu pierwsze prawo prysznica – im mniejszy jest strumien wody, tym woda jest cieplejsza. ale! to nie takie proste! jesli stosunek zalezny cisnienie-temperatura pozwala sie wykapac – w czepkus urodzony lub to twoj szczesliwy poranek.
3a. drugie prawo prysznica: im wiecej urzadzen wlaczonych, tym woda jest zimniejsza. i chwila wyjasnienia. tu, wszystkie instalacje, to nie wiadomo dlaczego naczynia polaczone. jezeli wylaczysz komputer, swiatlo, ladowarke, no jednym slowem wszystko, co moze prad zabierac, twoj prysznic nagle ozyje naprawde cieplym komfortem. z tego samego powodu kiedy odkrecasz wode, swiatlo w lazience przygasa. to standard. nie panikuj. ale zaraz… cos nie tak… punkt drugi cie niepokoi? tak. trafne spostrzezenie. osobny korek to fikcja.
4. wykap sie. coz, jesli jakos juz jestes przy tym punkcie, ogromnie gratuluje.
5. czysciutko? zakrec wode. ale moment! poczekaj! rozejrzyj sie dookola. jezeli w lazience jest bialo i mokro od wody i pary istnieje niebezpieczenstwo, ze wszystko zawilgotnialo. jezeli jeszcze do tego pokretlo jest metalowe, zanim wode zakrecisz sprawdz wierzchem dloni czy mozna. nie kopie? droga wolna.
5a. gdyby jednak kopalo, wierzchem dloni sprawdz korek. nie kopie? odlacz prad.
5b. a gdyby i on kopal, zdejmij klapek ze stopy, wysusz i odlacz prad klapkiem. brak klapka? niech bedzie cokolwiek, co pradu nie przewodzi. nie masz? zawolaj tomka.
6. korek. 5a zazwyczaj sie sprawdza.
7. que limpio! que bueno! finito!

la paz

zeszyty strony 85-86.jpg
http://picasaweb.google.pl/maugoska/LaPazWidokZOkna#

…w la paz byli, empanady jedli, wodke pili, alicje w trojwymiarze zobaczyli, moralesa nie zabili, koncert przezyli, szymona upili, pizze oli zjedli, kilka kluch dodali, winem zalali…
w warsztatach udzial wzieli
http://picasaweb.google.pl/maugoska/LaPazWarsztatyKomiksowe#
potop ogarneli
http://picasaweb.google.pl/maugoska/LaPazPotop#
paczke otrzymali
http://picasaweb.google.pl/maugoska/LaPazPaczka#
rzewnie sie splakali.
no. to koniec i bomba, kto sluchal ten traba.

fatamorgana

bo pracowaly pokolenia.jpg

boliwia jest najbiedniejsza na kontynencie. w wielu miejscach nie ma pradu, nie ma biezacej wody, nie ma porzadnych butow, ubran, drog… a sopocachi – manhattan. tutejsza banka mydlana unosi sie mieszczanstwem nad boliwijska proza. ugrzeczniona portierem, blyszczaca poreczami i golfem w niedzielny poranek. dulska fatamorgana. siedem skrzyzowan dalej w ktorakolwiek strone – zupelnie inny swiat. ulice cale w straganach. kolorowe indianki, pó?le?? w stosach owocow, warzyw, ryb, czegokolwiek. ryz z ryzem i empanada. na obiad, kolacje, sniadanie. dobrze, ze jest, glodu nie ma. zgielk, harmider, rumor, bazarowe targi, rytmiczne zawodzenia spopowionej fujarki… a na sopocachi – jazz. przez uchylone drzwi klubu sacza sie dzwieki strojenia, akustyk cos poprawia, raz jeszcze, chwila, cisza i pelnym, juz czystym brzmieniem prosto na ulice. a na ulicy kawiarnie, bary, restauracje. panowie pod krawatem, panie w blyszczacych lakierkach, zakiety, kostiumy, zapachy. srednioklasowe blyskotki. nie, oni nie sa indianie. ta sama krew? nie ma mowy. oni sa odzieleni od indian kuchnia i pralnia. doslownie. bo kazde mieszkanie ma tutaj podzial na dwa. jest wejscie dla panstwa mieszczanstwa i drugie, z boku, dla sluzby. z jednej strony sie mieszka, z drugiej strony pracuje. i niby wszystko w porzadku, a jednak cos nie pasuje. jak w calej tej dzielnicy. pamietam dawna wizyte, w dworku pod warszawa, u panstwa -skich. z t y c h -skich wlasnie. popoludnie, herbatka, kruche ciasteczka, sluzaca usmiecha sie promiennie, pan -ski melodyjnie zartuje, sluzaca zagaduje, po ludzku, bez dystansu, godziny mijaja lekko, rozmowy zmieniaja tematy, wszystko ma swoj porzadek. wszystko ma swoje miejsce. lecz miedzy tymi miejscami nie ma dzielacych przepasci ziejacych wyzszoscia konta. wrocmy na sopocachi. popatrzmy dookola. razi, az bola oczy… „nie pracowaly pokolenia na forme te i tresc.”

cordillera occidental

DSC_7700.jpg
http://picasaweb.google.com/maugoska/CordilleraOccidental#

cordillera occidental to lancuch gorski. jeden z wielu, otaczajacych boliwijskie altiplano. kazdy z nich wyglada inaczej. kazdy rownie pieknie. kiedy tak chodzilismy i z zapartym tchem podziwialismy kolejne tutejsze cuda, nadeszlo zastanowienie…
czy boliwijczyk, widzac mazury, bory tucholskie, karkonosze, tatry… bylby rownie oszolomiony? czy wydalyby mu sie ladniejsze, bardziej ciekawe i niesamowite, niz jego boliwijskie krajobrazy? bo inne, bo gdzie indziej, bo nie przyblakle codziennoscia?
bo kto wie… moze to wlasnie w polsce sa najpiekniejsze gory swiata…

kaktusy

DSC_7566.jpg
http://picasaweb.google.pl/maugoska/IslaDelPescado#

bo chyba kazdy ma wlasny, chocby i irracjonalny, chocby i nawet naiwny, symbol egzotycznego. ktos turban na meskich glowach, ktos palme, pod palma kokosy, placenie dolarami, targ, kolorowe przyprawy, ktos inny flamingi i strusie, piranie, krokodyle. to pewnie sie rodzi w marzeniach, w dzieciecej glowie, w majakach. dalekie, tajemnicze, niedosiegnione, niepewne. i mysl, ze kiedys, w przyszlosci, na pewno tam pojade. i wtedy dotkne, powacham, zobacze i oszaleje. i bede wiedziala po wskros, ze jestem bardzo daleko, ze skoro tu rosna kaktusy, to dalej juz nie mozna.

kontrast

DSC_7580.jpg
http://picasaweb.google.pl/maugoska/SalarDeUyuni#

salary. slonce nieznosnie iskrzy w solnej bieli. odbija i ostro oswietla wszystkie mysli polchciane. te, zgrabnie, rowno, w szeregach przechodza przed oczami. wspomnienia. lapie jedno. jeszcze dokola warszawa, jeszcze chodze do pracy, podchodzi kiedys do mnie, patrzy z litoscia i mowi: i tak chcesz rzucic ta prace? najlepsze lata stracisz. a kredyt? a mieszkanie? nie boisz sie, ze przepadnie? tu przeciez dobrze zarabiasz, tu mozesz jezdzic na wczasy, co roku w inne miejsce, a tak? tylko z rynku wypadniesz. zastanow sie, zycie zmarnujesz…
salary. slonce nieznosnie iskrzy w solnej bieli. i co ja mam ci powiedziec?
tu wyzej jest link. tam sa zdjecia.

paczka

DSC_7397.jpg
http://picasaweb.google.pl/maugoska/PaczkaZTupizy#

ja wiem, ze  t e g o nie przebijemy, ale tez bylo ciekawie.
pani w okienku wiedziala co mowi, mowiac, zebysmy nie przyszli zbyt pozno. przyszlismy wczesnie. wczesnie i przygotowani. z paczka zapakowana, ale nie zamknieta, z paszportami, tasma, pisakiem i duza dawka cierpliwosci. zaczelo sie niewinnie. po kolei wyjelismy wszystkie rzeczy i porozkladalismy na pelnym papierow stole. wiadomo, musza sprawdzic. dokad ma byc? do polski. buch! na biurku laduje potezna, czarna ksiega mrowczo-druczych tabelek. poooolska… szelest kartek, pakistan, pe, pe, pe…peeeru. co? portugalia? a polska? westchnienie, zdziwione spojrzenie, no to raz jeszcze. nic z tego. do kierowniczki i razem, juz kartka po kartce, cierpliwie, angola, dania, meksyk, polska w europie, tak? yhmy. kartkuja powoli, w skupieniu… a bez tej tabelki nie mozna? niesmialo. nie ma mowy, tam jest spis artykulow, ktorych przewozic nie wolno. ale tu same legalne, ni bomb, ni narkotykow… o-o. to chyba zly pomysl. szybko na ratunek, usmiech a la bollywood, grzeczniusie – sori, sori, rzut oka na wielki zegar, pierwsza godzina za nami. pol drugiej w negocjacjach, bo widzi pani, i pani, my przeciez w unii jestesmy, tej unii europejskiej, to moze w ramach wyjatku, mozemy pozyczyc tabelke dajmy na to od niemiec, to przeciez nasi sasiedzi, do tego kraj-dyscyplina, jezeli do nich cos mozna, to do nas mozna na pewno. jest wyjscie? chyba bedzie, krotki kwadransik narady z jeszcze jednym panem i owoc – orzeczenie: wezmiemy tabelke od francji! ha! viva dziewice i kogut! przepraszam, nie wytrzymalam, no dobrze, przejdzmy do rzeczy. rzeczy wazenie, mierzenie, wejrzenie, znaczenie, wycena. pani zartuje? nie. wcale. pani nabiera powietrza i kazda, po kolei, sztuke nawet najmniejsza, cierpliwie kladzie na wadze, spisuje gramy, w rubryczce, odklada na bok i pyta: na ile to wyceniacie? dwie kolorowe plachty, sto dziesiec, he, latwizna, czapka i rekawiczki, czterdziesci, bardzo prosze, podarta ksiazka, no nie wiem, cd, sztuk ile? dwanascie, kazda trzy boliwiany, czternascie korkow od wina, stuletni gwozdz z torow w chaco, a to cooo? to? a marianna. wie pani taki zwyczaj, to zeby zime przegonic. wierzy? wieeerzy… nie wierzy. zaczyna sie szperanie, od dolu, z boku, pod swiatlo, nie mozna tego rozkleic? wie pani, no nie bardzo, to wszystko reczna robota, patrzy, mysli, glowkuje… nagle eureka, podnosi, zaczyna obwachiwac. wolno i metodycznie, centymetr po centymetrze, z oczami przymruzonymi, w skupieniu najwyzszej wagi. kontrola narkotykowa, kwituje po kwadransie. takie mam zalecenia. wazy, odklada, spisuje, to wszystko? tak prosze pani. siada, zaczyna sumowac ciezar kolejnych przedmiotow, w pamieci, na piechote, jest wynik, wtedy zaczyna ukladac je wszystkie razem, na wadze, zeby sprawdzic… czy wynik z waga sie zgadza. o swieci matematycy! zgadza sie! kartke stempluje, usmiecha i idzie do siebie. juz? koniec? nieee, nic z tego. starsza, gruba indianka zajmuje jej miejsce przy stole. czas: trzy godziny czterdziesci. skladamy rzeczy do pudla, kleimy, zamykamy, wazymy, spisujemy, jeszcze tylko papierem, pakowym, ladnie plasterki, chyba od dziecka to robi, wazymy, spisujemy, adres markerem i jest. pani wyciaga cennik, szuka, sprawdza, notuje. czterysta boliwianow. teraz to chyba juz pojdzie, patrzymy na siebie z nadzieja. tu pani wstaje, znika i wraca z gruba ksiega. otwiera, tam znaczki rowniutko, nie wierze, nie wierze, nie wierze, czy ona naprawde zamierza obkleic paczke znaczkami? zaczyna sie zabawa. czterysta boliwianow, to bedzie… rany boskie. sa znaczki za dwanascie, za dziewiec, trzy, dziesiec piecdziesiat, za piec i zero pol. i jak to teraz poskladac, by dalo rowne czterysta? wyjmuje, uklada, liczy, nie, jeszcze raz, cos nie wyszlo, mysli, przeklada, sumuje, kwadransik, no to mamy. slinienie, naklejanie, radosc, glod w brzuchach szaleje, zaraz na obiad pojdziemy, slonce patrz jakie ladne, ksero paszportu poprosze. marzenia roztrzaskane. nie mamy. to zrobcie za rogiem. patrzymy przez okno, punkt ksero, dziewczynka lat z jedenascie przy kopiach sie uwija, jak moze, byle szybciej, bo teraz, tak sie sklada, czas zeznan podatkowych. i oswiadczenia kopiuja. kolejka na pol placu. a moze da sie… nie. yhy. raz, dwa, trzy, cztery… dziesiec. tomek, zrobisz to ksero? idzie jak na skazanie, pani w tym czasie zgarnia karteczki stemplowane, przechodzi za okienko i siada przed maszyna. stoje, licze minuty, a ona jednym palcem, mylac sie przy tym potwornie, powoli, mozolnie wypelnia protokol za protokolem. pierwszy. paczke stempluje. drugi, nakleja naklejke. trzeci, prosze podpisac. czwarty, do archiwum. piaty, zalacza do akt. i szosty, prosze, dla pani. drzwi, tomek, paszport, ksero, dziekuje, uf, do widzenia.
piec minut, dwa skrzyzowania, niemily pan na ulicy, potracil, nie przeprosil. to mu przez ramie, z szelestem, juz teraz wiem co: azzzbys tak… byl drugi w kolejce na poczcie.

ale jazda!

DSC_7111.jpg
http://picasaweb.google.pl/maugoska/AleJazda#

tyyy…. siedziales kiedys na koniu? e-e. no to co?
o ku…, jakie one wielkie! e tam, lepiej patrz tam! ja pier…, widzisz to? nooo… no nieee, niemozliwe… a tam! o k…, jakie ksztalty! obled! yyyyyy, nieee, nie ma taki…, ty! a tu! myslisz, ze to prawdziwe? gdzie my jestesmy???? aaaaaaaa!!!! tooomeeeek nie moge!!!! cicho, zwierze wystraszysz! o-o, chyba burza idzie!
aaaa!!! no co ty, nie mow ze przelazimy przez ta rzeke! noooo, chyba tak! o ku… jaki nurt, trzymasz sie?  ku… jak na jakims pier… westernie! myslales? aaaaaa! ej nie chce isc, boi sie! walnij go, no mocniej! no! tez masz mokry tylek? nooooo….
no nieee, znooow, ile oni tego tu maja, eeee…. patrz tamten szczyt! jaki kakt… jak… w zyciu takiego nie widz… a ten, tu! tu! ej glowa mi sie urwie! zrob zdjec…! pieprzyc zdj….! lepiej patrz! nieeee… znow burza! ale jaka! szybciej! nie-e-ee! ja-a si-e-e bo-o-o-je ta-ak szy-ybko! cze-ekajcie-e-e-e-e!

kolejny aniol na naszej drodze

DSC_7949.jpg
http://picasaweb.google.pl/maugoska/LaPazWidokZOkna#

…siedemnaste pietro edificio de los andes. kuchnia. tomek walczy z ciastem, ola, szymon i ja z nadzieniem, klejeniem i niecierpliwoscia. radek stoi w progu, bleblaja o czyms z tomkiem, nagle ten sie odwraca, mine ma jak po nocy w haremie, kreci glowa i wykrztusza:
– margolcia, radek pyta czy bysmy nie chcieli u niego zamieszkac, bo jedzie na miesiac do europy.
wyjscie na papierosa bylo formalnoscia. losowi sie nie odmawia.
o drugiej nad ranem zamieszkalismy na pietnastym pietrze, w ogromnym mieszkaniu z widokiem na andy.

to zanim o kolejnych spacerach…

DSC_7936.jpg
http://picasaweb.google.pl/maugoska/LaPazPierogi#

…la paz. mala arabska dziupelka przy ulicy murillo.
– ale sluchaj szymon, bo my to za bardzo kasy nie mamy, zeby sie po knajpach rozbijac i tak pomyslelismy, ze moze bysmy u ciebie w domu sie spotkali, cos zgotowali, ja moge z jakims hindusem zawalczyc…
– nieee! niee! polskiego cos! wiem! pierogi! ruskie! ja mam zubrowke! bedzie po polsku, jeszcze jedna dziewczyna, polka do mnie mejla napisala i jeszcze w markecie polaka spotkalem…
– eeeej, ale tu przeciez latwiej diabla nawrocic, niz twarog prawilny znalezc…
– nie, moja dziewczyna jakis ser z farmy przyniosla, chodzcie zobaczyc, moze bedzie dobry.
siedemnaste pietro edificio de los andes. kuchnia. otwieram plastikowy pojemnik i oczom wlasnym nie wierze. ser jak marzenie!
taaaaak.
a kilka godzin pozniej, ubzdryngolona ciut dusza zawyla szczesciem, bo wiecie, wiecie… wyszly… wyszly jak… no ja nie wiem, no tomek, no wez ty powiedz…
ale to nie wszystko…

cerro rico – gora, ktora zjada ludzi

DSC_7359.jpg
http://picasaweb.google.pl/maugoska/PotosiKopalnie#

nietrudno dzis sobie wyobrazic, jak wygladalo wnetrze tej gory 450 lat temu. nietrudno tez zobaczyc, jak wygladaly cuchnace siarka podziemne labirynty. i nietrudno poczuc, jak gryzl, jak przytykal pozbawiony tlenu kopalniany pyl. od chwili, gdy pierwszy kilof odbil sie gluchym echem od zbocza cerro rico, niewiele sie tu zmienilo.
eksplozja. dwie, trzy… ocho.. nueve… diez. mozemy isc. nad lukiem wejscia wisi krzyz. to wejscie jest granica. swiat na zewnatrz nalezy do boga, w swiecie na zewnatrz to do niego sie modlimy, w niego wierzymy, jemu oddajemy w opieke nasze rodziny, losy i zycia. ale to wejscie jest granica, poza ktora moc boga nie siega. swiatem wewnatrz, rzadzi szatan i dlatego wewnatrz musimy wierzyc w szatana, w el tio, pana podziemi.
mimo, ze to glowny korytarz, jest wasko, ciemno i nisko. swiatlo dzienne znika za pierwszym zakretem, oczy niechetnie przywykaja do migoczacych czolowek. srodkiem korytarza ida tory, po ktorych gornicy pchaja wypelnione po brzegi wagoniki. pol tony, tona. kiedy jedzie taki wagonik, trzeba szybko przedzierac sie lub cofac do najblizszej wneki, przywierac do wilgotnej sciany i czekac. inaczej bedzie accidente, wypadek. wagonik zmiazdzy.
slowo accidente jest wszechobecne. wszyscy wymawiaja je z namaszczeniem, ze smutkiem, ze strachem i modlitwa. tu kazdy kogos stracil, tu kazdy wie, ze w kazdej chwili moze stracic samego siebie. to dlatego trzeba liczyc wybuchy, zawsze musi byc tyle, ile zapalnikow, jesli jest mniej, to znaczy, ze cos poszlo zle, ze el tio byl zlosliwy, dynamit zostal w scianie i w kazdej chwili moze eksplodowac. to dlatego trzeba uwazac na niewzmocniony strop, ktory nie wiadomo kiedy runie, na szczeliny, czychajace na nieostrozny krok, na glebokie, kilkudziesieciometrowe szyby… tu kazdy ruch, kazda chwila to niemy pojedynek z accidente. a ta gora jest nienasycona. i bezwzgledna. bo ona sie msci, za to, ze ludzie ja okradaja i z tej zemsty zjada ludzi.
w jednej ze scian glownego korytarza majaczy niewielki, nieregularny otwor. w dole otworu majacza drabiny. ile ich jest, nie widac. powoli, po kolei, ostroznie zeslizgujemy sie po skale, szukamy stopa najwyzszej poprzeczki i rozchybotana, polaczona sznurkami konstrukcja schodzimy nizej i nizej i nizej i nizej. na kolejny poziom. tam, kilkanascie metrow w przod i znow klaustrofobiczna, waska studnia, znow drabina, druga, czwarta, piata, wreszcie skalna polka. robi sie coraz cieplej, tu wewnatrz, na nizszych poziomach temperatura dochodzi do 50 stopni. ciezko. duszno. a tu jeszcze raz. szczelina, krucha sciana, drabiny, jeszcze glebiej, jeszcze dalej, jeszcze nizej, gorac, huk. i nagle biel. i nie ma nic, korytarz wypelniony jest pylem rozmydlajacym swiatlo czolowek. idziemy po omacku, nic nie widac, poza hukiem nic nie slychac, ciezko zlapac oddech. mimo, ze zeszlismy w dol, wciaz jestesmy na sporo ponad 4000 metrow, juz sama ta wysokosc odbiera sile, kradnie tlen. a tu dodatkowo ten pyl, ta ciasnota, ten halas. doszlismy do konca. nagle cisza. z metnej, cuchnacej jasnosci wynurza sie dwoch gornikow, zblizaja sie, witaja, juz mozna spojrzec im w oczy, mozna dac prezenty, w koncu porozmawiac. jak sie nazywaja? tak i tak. ile maja lat? po niecale trzydziesci. jak dlugo pracuja w kopalni? prawie po pietnascie, zrezygnowane spojrzenia. i nagle zimny dreszcz. i trzaskajaca swiadomosc. juz zrzucmy ten sztuczny usmiech, bo przeciez wszyscy wiemy, ze przed nimi juz tylko krotka chwila zycia.

od momentu odkrycia zloz srebra, cerro rico pochlonelo osiem milionow ludzi.
dzis wciaz czynnych jest okolo 500 kopaln. pracuje w nich ok. 14000 osob. niewielka czesc zatrudniona jest w zapewniajacych opieke lekarska i rente spoldzielniach, wiekszosc, dziala na wlasny rachunek.
pomimo oficjalnego zakazu, do pracy zatrudniane sa dzieci.
wiekszosc kopaln nie ma zadnych zabezpieczen ani wentylacji, a do pracy uzywane sa jak przed wiekami, kilofy, metalowe prety i mlotki.
z powodu panujacych w kopalniach warunkow, nieustannego kontaktu z pylem i trujacymi gazami, pracujacy w nich gornicy umieraja w przeciagu dziesieciu – pietnastu lat od pierwszego zejscia pod ziemie.

gringo rico

walter obudzil sie chwile przed dzwonkiem budzika. zimny powiew boliwijskiego altiplano wslizgnal sie przez szczeline uchylonego okna. walter cicho przeklal brak ogrzewania, przetarl oczy i wstal. o dziewiatej, spod biura silver tours ruszala wykupiona wieczorem wycieczka. do mennicy? do kopalni? nie do konca pamietal, ale nie czas sie nad tym zastanawiac, bo spotkany wczoraj w pizzerii rodak polecil mu podawana tuz za rogiem owsianke z miodem. jak w domu! – mlasnal znaczaco. takiej rekomendacji nie mozna zlekcewazyc, zwlaszcza tu, w boliwii, gdzie wszedzie tylko brod, smrod i bakterie.
w agencji pojawil sie dziesiec po, strzepujac z brody resztki mleka. spojrzal na nas i wypalil: cool, biale zeby blysnely usmiechem, dlugo tu jestescie? nie zdazylismy odpowiedziec. ja juz trzy tygodnie, z limy do cuzco, lot nad nazca, wow!, machu picchu, cool, kanion colca, kondory, w la paz, you know, droge smierci zrobilem, potem w dzunglii trek, krokodyle i tu teraz. a! to gdzie my jedziemy? nie zdazylismy odpowiedziec. no, a jutro jade robic salary, potem atacame….
dojechalismy na targ. przewodnik zaczal zbierac pieniadze na prezenty dla pracujacych w kopalni gornikow. walter najpierw nie zrozumial, potem stanal jak wryty, troche zbladl i belkotliwym zadziwieniem wykrztusil: to… to tam sa gornicy?!?!

cerro rico – gora warta potosi*

zeszyty strony 79.jpg
http://picasaweb.google.pl/maugoska/Potosi#

trudno dzis sobie wyobrazic, jak wygladala ta gora 450 lat temu. czy porastaly ja ostre trawy? czy ptaki wily na niej swoje gniazda? czy pokrywaly ja kopczyki ofiarne? slady ognisk? a moze tajemniczo lsnila, poblyskiwala w sloncu?
cerro rico. rico znaczy bogaty. w tym jednak przypadku, owo bogactwo bylo wyjatkowe. owego bogactwa mial dotknac caly swiat.
legenda mowi, ze gdy huayna capac, jedenasty monarcha peru, ujrzal gorujacy nad okolica stozek, oczarowany jego dostojnym pieknem stwierdzil: bez watpienia, musi on kryc w swym sercu ogromne ilosci srebra! zaraz potem, nakazal poddanym, by ruszyli na podboj niezwyklego skarbu. gdy uzbrojeni w narzedzia ludzie dotarli na szczyt, niespodziewany, zrodzony w huku piorunow glos, zagrzmial: nie zabierzecie ukrytych tu darow! sa one przeznaczone komu innemu! ani krol, ani poddani nie odwazyli sie sprzeciwic woli bogow.
niemal sto lat pozniej, inkaski posterz, diego huallpa, szukal zagubionej u stop wzgorza lamy. zmeczony dniem, zatrzymal sie, by odpoczac. rozpalil ogien, usiadl i sie zamyslil. nagle zar ogniska zaczal topic ziemie, a z jej szczelin poplynela leniwa, lsniaca struzka. srebro! tak poszukiwane przez niedawno przybylych tu hiszpanow!
ten dzien potoczyl lawine. zalozone 10 kwietnia 1545 roku przez juana de villarroel, niewielkie gornicze miasteczko, niecale trzydziesci lat pozniej, stalo sie siedziba pierwszej w ameryce poludniowej mennicy i w czasie kolejnych 100 lat przeistoczylo w najbogatsza na swiecie, dwustutysieczna mertopolie, wieksza od owczesnego paryza czy londynu. tutejsze srebro przetapiane na reale zalalo wszystkie kontynenty, potosi kwitlo niezmierzonym bogactwem cerro rico. ku niebu piely sie misternie zdobione wieze kosciolow, zbocza gor pokryla serpentyna ulic, placow i targow, a dookola wyrastaly pelne przepychu wille i kamienice. ze starego kontynentu naplywaly luksusowe artykuly, wymieniane na kolejne tony drogocennego kruszcu. zycie tetnilo.
niestety, nawet najwieksze bogactwo ktoregos dnia zaczyna topniec. po ponad 250 latach nieustannego eksploatowania, po wydaniu na swiatlo dzienne ponad 45 tysiecy ton czystego srebra i 70 procent bedacych owczesnie w uzyciu monet, cerro rico stracilo swoja hojnosc. drzemiace we wnetrzu gory zloza stawaly sie coraz bardziej niedostepne, kruszconosne zyly, coraz mniej czyste, a warunki pracy nieznosnie niebezpieczne. potega potosi zaczela sie chwiac. spadajace ceny srebra, nadchodzaca fala walk o niepodleglosc i wycofywanie sie hiszpanow na stary kontynent sprawily, ze dziewietnasty wiek obalil rzady wielkich fortun. potosi upadlo.
a cerro rico? kiedys piekne i dumne, dzis cale porozdzierane, pokaleczone bliznami drog, oszpecone szarymi haldami, naznaczone setkami niemych dziur i wnek dzwiga na sobie ciezar minionej szczodrosci. kiedys najbogatsza gora swiata, dzis zludnie poblyskuje kiczem promieni zachodu odbitym od blaszanych dachow domow biednych dzielnic. niestety, przychylna fortuna zapomniala o tym miejscu.

* valer un potosí – warte potosi – warte fortune, utrwalone przez cervantes’a, uzywane do dzis powiedzenie pochodzace ze zlotych, choc moze trafniej by bylo powiedziec, srebrnych czasow potosi.