m e d i c i n a

 

ayahuasca.jpg
http://picasaweb.google.com/maugoska/Medicina#

stos kamieni. wokol niego wielkie, drewniane klody. plona. beda plonely cala noc, rozzarzajac kamienie. one musza byc gorace, bardzo gorace, az czerwone, az biale. obok szaman spokojnie przygotowuje sie do ceremonii. uklada kolejne elementy. po srodku wysoka tyczka, na niej zawiesza piora kondora i grzechotki z muszelek. po czterech stronach tej tyczki patyki z malunkami, kazdy inny. dookola kamienie tworzace okrag. wewnatrz okregu roze biale i czerwone, odwrocony do gory nogami zegarek, pomalowane, wypelnione ziolami i alkoholem butelki, kolorowe sakiewki i puszki ze sproszkowana kora, ze sproszkowanymi ziolami, to nimi beda posypywane kamienie, sloik z wywarem z tytoniu, wielka koncha, ktora bedzie sluzyla jako naczynie na ten wywar, male muszelki przy pomocy ktorych bedziemy wlewac go przez nos, najpierw lewa, potem prawa dziurka, swieczki, liscie tytoniu, tyton zmielony, bebny, piszczalki, drumla, dzwonki, woda, wiazki galezi, ktorymi pomocnik szamana bedzie oczyszczal kamienie a samemu szamanowi posluza jako kropidlo i w koncu „medicina”- wywar z ayahuasca, rosnacego na nizinach bluszczu, san pedro, rosnacego na wyzynach smuklego kaktusa oraz jeszcze jednego kaktusa, ktorego nazwy nie da sie ani wymowic, ani zapamietac. to wszystko vis a vis wejscia do temascalu.
temascal to kopula – pol kuli, pokryta plachtami (albo glina i plachtami) konstrukcja z powiazanych ze soba tyczek. ma jakies piec-szesc metrow srednicy i poltora wysokosci. wewnatrz, po srodku dol, w nim beda ukladane kamienie, na ziemi – trawa, wokol dolu powbijane w ziemie kwiaty. rozowe roze, male czerwone polne, galazki.
od kilku godzin jest juz ciemno. na znak idziemy sie rozebrac. mamy zostawic na sobie jak najmniej. wracamy, stajemy wokol ogniska. szaman podchodzi do kazdego i przy pomocy bambusowej rurki wdmuchuje nam do nosa tabake. wczolgujemy sie do temascalu. po kolei, najpierw ekwadorskie kobiety, potem biale kobiety, nastepnie biali mezczyzni i w koncu miejscowi. jest nas dwadziescia troje: szaman, jego pomocnik, ktory cala noc spedzi na zewnatrz, chlopak i dwie kobiety, ktorzy beda pomagac w srodku oraz my, uczestnicy ceremonii. jakim sposobem wszyscy miescimy sie w temascalu, nie mam pojecia.
rytual jest podzielony na cztery czesci. kazda wyglada podobnie, ale jest poswiecona innemu z zywiolow, inny ma tez cel.
powietrze:
szaman prosi o pierwszych piec kamieni. pomocnik wyjmuje po jednym z ogniska, oczyszcza i zostawia przy wejsciu. drugi pomocnik, ten wewnatrz, uzywajac poroza jelenia uklada je w dole. kazdy przychodzacy kamien jest posypywany trzema pachnacymi proszkami. pierwszy iskrzy i troche dymi, drugi miga jak rogwiezdzone niebo, trzeci dymi. ludzie zagarniaja, skierowuja ten dym na siebie, obmywaja sie nim. z minuty na minute jest coraz gorecej. ciala zaczynaja lsnic od potu. szaman robi grubego jak cygaro skreta z tytoniu. podpala go i tlumaczy, ze dzisiejsza ceremonia poswiecona jest konczacemu sie rokowi. odbywa sie, by podziekowac duchom za cale dobro jakie nas spotkalo, pogodzic sie ze zlem i poprosic o powodzenie w przyszlosci. taki jest przyswiecajacy nam glowny cel. pierwsza czesc ceremonii poswiecona jest powietrzu. ma nam uswiadomic dlaczego sie tu znalezlismy, czego pragniemy. przekazuje skreta kolejnej osobie. kazdy pali, obmywa sie dymem, czesc w milczeniu czesc na glos wypowiada prosby i nadzieje. wszyscy zanurzaja sie w skupieniu. przychodzi czas na wywar z tytoniu i medicine. nikotyna jest gorzka i gryzaca. kiedy wplywa do gardla, zabiera oddech, krztusi. medicina na poczatku jest slodka – ta slodycz jest troche podobna do opiumowej – mdlaca ale jednoczesnie fascynujaca; nastepnie robi sie gorzka, bardzo gorzka. kiedy ostatnia osoba oddaje pusta szklanke, szaman prosi o kolejnych osiem kamieni, instrumenty, wode i zasloniecie wejscia. zapada kompletna ciemnosc. ciemnosc tak czarna, ze czlowiek juz po chwili przestaje zdawac sobie sprawe gdzie sie zaczyna a gdzie konczy jego wlasne cialo. cisza. gorac. oddechy. nagle skwierczenie, swist polewanych woda kamieni. goraco, woda, para, ciezko oddychac, ciezko wytrzymac. uderzenie w beben, dolacza do niego kolejny, swist wody, spiew. przybadzcie, zaszczyccie nas swoja obecnoscia, duchu powietrza przybadz, duchu ayahuasca przybadz, duchu san pedro przybadz, duchu… zagosccie w naszych cialach, zagosccie w naszych sercach. cisza. czas znika. pojawiaja sie pierwsze wizje. znow woda na kamienie, syk i znow piesni, dzwieki tancza wszedzie dookola. ile to trwa, nie mam pojecia. w koncu wszystko milknie, szaman liczy do trzech i na trzy wszyscy krzycza „puerta!”, otworzcie drzwi. swiatlo ogniska zalewa wnetrze temascalu uswiadamiajac, ze wywar mocno juz dziala. wszyscy dookola sa kompletnie mokrzy od potu. czesc siedzi, czesc lezy na ziemi. powoli zaczyna dochodzic swieze powietrze, wymieniac sie, chlodzic. ludzie zaczynaja sie poruszac. kto chce moze wyjsc. niektorzy wymiotuja. to normalne, cialo i dusza wyrzucaja z siebie wszystko, co zle. niektorzy odpoczywaja. kto chce moze pytac, moze opowiadac co czuje.
woda:
na znak wszyscy wracaja, siadaja. ten cykl, cykl wody ma sluzyc oczyszczeniu. wypelnienie rytualu: rozsuniete na boki kamienie z poprzedniego cyklu ustepuja miejsca pieciu nowym. znow wprowadzenie, palenie tytoniu, w milczeniu, nie w milczeniu, wlewanie nikotyny, picie mediciny. kto nie chce, moze juz nie pic. jednak jesli zdecyduje sie na jeszcze, musi wypic, musi zjesc wszystko co dostal. kolejnych osiem kamieni. zamkniecie drzwi. ciemnosc. wszystko, co teraz zobaczycie, to wy sami, cokolwiek przyjdzie, cokolwiek bedzie chcialo odejsc, cokolwiek sie stanie, zaakceptujcie to, nie bojcie sie. bebny, spiewy, piekna jak krysztal wodo, przybadz, przybadz i oczysc nasze ciala, mysli i serca, taniec wody na rozzarzonych kamieniach, chwila ciszy, znow piesni, dluga cisza i nagle caly wodospad kropel spadajacych wszedzie dookola, chlodzacych kamienie, chlodzacych ciala, ostatnie dzwieki bebnow, raz, dwa, trzy, puerta! kilka osob placze, kilka osob sie smieje, kilka wpada w histerie. odpoczynek, pytania, wymioty, rozmowy, uspokajanie. i szaman i jego pomocnik zajmuja sie tymi najbardziej roztrzesionymi.
ogien:
powrot, piec kamieni, skrecony tyton, palenie, woda, wywar z tytoniu, medicina, osiem kamieni, prosba. tym razem wytrzymajcie na siedzaco jak najdluzej, schylcie sie, polozcie dopiero wtedy, gdy pozostanie na siedzaco bedzie kompletnie niemozliwe. ten cykl rozpali w sercach sile, by stawic czola wyzwaniom, by prosby mogly sie spelnic. wypali, zniszczy to co zle, co strasze, co przerazajace. bedzie trudno, mozecie sie bac, mozecie stac sie agresywni, mozecie plakac, mozecie czuc ze umieracie, wytrzymajcie to. to wy sami. szaman bierze butelke z alkoholem, podchodzi do kolejnych osob, nabiera alkohol w usta i nadajac dlonmi kierunek wydmuchuje prosto w twarz. czasem na tym konczy, czasem powtarza kierujac strumien na czakramy, na plecy. zasloniecie wejscia. ciemnosc. pierwsze dzwieki, pierwsza piesn, pierwszy krzyk. ludzie zaczynaja wariowac, drzec sie, plakac, szlochac, wyc, skamlec, charczec, wic sie. jest strasznie. im straszniej, tym piesni, tym dzwieki silniejsze, bardziej uparte, zawziete, im one silniejsze, tym wieksze pieklo rozpetuja, jest goraco, nie do wytrzymania, tak goraco jeszcze nie bylo, powietrze parzy, oddech parzy, ludzie szaleja, miotaja sie, przestrzen dookola wypelnia sie przerazeniem, piskiem, wrzaskiem, wrzatkiem, uno, dos, tres, PUERTA!!! nie ruszajcie sie. niech kazdy pozostanie w takiej pozycji w jakiej jest teraz. szaman spokojnym glosem zaczyna tlumaczyc co sie dzialo. dlugo gra na drumli, potem na dzwonku. kiedy robi sie chlodniej, wstaje i podchodzi do kolejnych osob, przymyka oczy i leczy, czysci, otwiera, uspokaja. kiedy konczy, siada. ludzie zaczynaja do niego podchodzic, pytac, mowic. on cierpliwie wysluchuje, odpowiada na pytania, tlumaczy. nikogo nie pozostawia bez odpowiedzi.
ziemia:
ciche granie na drumli, piec nowych kamieni, woda. ale tym razem inaczej. kazdy nalewa nastepnej osobie i podaje ze slowami dzien dobry. na dworze swita (jak to mozliwe, juz?). zamiast tytoniu i mediciny – jedzenie. cztery rodzaje, symbolizujace cztery cykle: powietrze – gotowana kukurydza, woda – prazona kukurydza, ogien – mieso, ziemia – owoce. ostatnie kamienie. jest ich jedenascie. pierwsze cztery, to zywioly, kolejne trzy, to matka, ojciec i przodkowie (duchy), ostatnie cztery, to kierunki, by juz nigdy sie nie zgubic. ostatni skret z tytoniu. teraz zamiast prosb, podziekowania. ostatnia ciemnosc. granie, piesni, spokojne, murmuranda. cieplo, gdzieniegdzie jeszcze ciche lkanie. cisza. prosba o otwarcie drzwi. jeszcze raz podziekowania i wychodzimy skladajac poklon porankowi. stajemy wokol dogasajacego ogniska, kazdy podchodzi do kazdego, przytula, pozdrawia, dziekuje. rozchodzimy sie. czesc idzie do domow, czesc, juz ubrana wraca i jeszcze siada przy ogniu, jeszcze cicho dzwiecza bebny, jeszcze kraza usmiechy, jeszcze cieplo oplata wspomnienie tego snu, co sie przysnil.

w otavalo. w dzien targowy…

zeszyty strony.jpg
http://picasaweb.google.com/maugoska/TargOtavalo#

ten ul mnie wykancza. nosza, brzecza, sprzedaja. nigdy sie do niego nie przyzwyczaje. najgorsze te kury, widzialas slodziutka jak je nosza za nogi? jak tak gdacza, dra sie, od razu staje mi przed oczami stary, jak lata z siekiera za kogutem i drze sie, zabije cie skurwysynu, urzne ci leb, babka siedzi w oknie i placze i tez sie drze, wracaj, nie wierz im, to nieprawda, ale obydwoje wiedza, wszyscy wiemy dlaczego don antonio tak szybko wyjechal, zostawiajac nawet tego czupura koguta, najlepszego, oczko w glowie, wszystkie walki wygrywal, zamorduje cie, zadzgam, zadziobie, wpadnij mi tylko w rece, wroc, babka szlocha, a ja w goscinnym slucham szumu tej plyty, juz sie skonczyla, nie siegam, zeby znow wlaczyc, pewnie by mnie zabili gdybym sama dotknela gramofonu, ale siedze, ten szum, pyk, pyk, tez magiczny, moglabym tak siedziec cale lato, ale tu nie ma lata, nie ma zimy, w domu byly, tu nie ma, clara mowi, ze pojedziemy pod wulkan, zawsze pod koniec roku jedzie sie pod wulkan, to snieg zobacze, ale co mi tam z patrzenia, kreca kolowrotkiem, miela lod na lemoniade, to nie to samo, mysle o rosalii suarez, nieszczesliwa byla, przez trzy lata lzy wylewala, nieszczesliwie zakochana, on mial wrocic, w koncu z tego nieszczescia zaczela robic lody, zeby serce zamrozic, zeby nie czuc tej milosci, a teraz slawna na caly kraj, wszyscy przyjezdzaja do ibarry sprobowac tych lodow, kokosowych zalotow, czekoladowe mowia, ze urok rzucaja, wystarczy intensywnie pomyslec i juz z milosci spac nie moze, ale co ja tam bede mowic, nie, za mniej niz pietnascie nie moge, to rodzinna pamiatka, w imie ojca i syna i ducha, gdyby matka to widziala, o widzisz kochanenka, znow te kure tak niesie, kiedys oszaleje, to z targu zwierzat wracaja, byliscie na targu?

czeski sen

zeszyty strony-15.jpg
http://picasaweb.google.com/maugoska/Peguche#

to miejsce od poczatku nie wygladalo na normalne. niby sniadanie zjedlismy jak zwykle, cukierkow od obcych od dziecinstwa wiemy zeby nie brac, owoce obieramy ze skorek, a jednak…
wychodzimy wlasnie ze sklepu, kiedy podchodzi do nas indianin, wygladajacy ni mniej ni wiecej jak indianin i zaczyna do nas mowic po… czesku. pozdrawia, usmiecha sie i zaprasza na wieczor na probe swojego zespolu.
acha.
idziemy nad wodospad. wyglada jak wodospad, jest wielki i piekny. wpadamy w euforie, wdrapujemy sie na gore, podziwiamy, schodzimy. siadamy. siadamy i nie jestesmy w stanie wstac. nie, to nie zmeczenie. cos wyssalo z nas cala energie, zamacilo w glowach, zaniepokoilo dusze. obok dzieci graja w siatkowke. graja w kamiennym kregu. to kilkusetletnie miejsce kultu, dom narodzin slonca.
ot tak.
w powrotnej drodze zaczynamy obserwowac. na kazdym slupie dziwne malunki, najblizszy wulkan, juz od kilku dni wiemy, ze swiety, na scianie domu plakat, podpis szaman zaprasza, jest nawet adres mejlowy. wieczorem docieramy do hostelu, padamy, zasypiamy. jutro jedziemy dalej.
nic z tego.
przyjechalismy tu na jedna noc. zostalismy szesc dni. wyjechalismy, by po trzech wrocic na dwa. wrocilismy na osiem. wlascicielka hostelu w koncu spytala, czy zamiast pokoju nie chcemy domku z kuchnia. ona tez przyjechala tu na jedna noc. dwadziescia dwa lata temu.

nie ma takiej mapy

DSC_0007.JPG
http://picasaweb.google.com/maugoska/NieMaTakiejMapy#
http://picasaweb.google.com/maugoska/Ibarra#

pierwsza mape przerysowalam z ulotki zawieszonej na scianie hotelu w quito. druga, dokladniejsza powstala w ibarra, w parku, w czasie wieczoru spedzonego z miejscowymi kierowcami. trzecia tworzylismy w drodze. na biezaco.
to najcudowniejsze uczucie, wiedziec, ze przeszlo sie pieszo i zobaczylo i ze oprocz wiosek, ktore dodalismy do mapy NIC WIECEJ tam juz nie ma.

dolina rzeki chota. rano kierunek ambuqui. sniadanie na rozdrozu i piechota spiekota do wioski. na mapach ona ostatnia. tam, spotkani w sklepie chlopcy wyliczaja jeszcze szesc. ale nie chcemy w gory. chcemy do rzeki i rzeka. wracamy do rozdroza.

boczna droga konczy sie po kilkuset metrach wiec cieniutka, stroma sciezynka zsuwamy sie po zboczu. podwieszany, nowy most. wrecz abstrakcyjny w tym krajobrazie. rzeka okazuje sie nieprzyjazna. nie damy rady pojsc ani brzegiem ani brodem. wiec dalej, mostem do widocznych zabudowan. wchodzimy do wioski. reakcje ludzi zdradzaja, ze niewielu bialych tu trafia. pytamy pioraca przy ulepionej z gliny chatynie kobiete o sklep. ta wola corke, zeby pokazala. dziewczynka wychodzi z domu, zauwaza nas i cofa sie wystraszona. w koncu pod presja matczynych oczu podchodzi i skulona jak szczeniak, nic nie mowiac prowadzi nas do sklepu. usmiecham sie i mowie jak sie nazywam. patrzy tylko i milczy. kiedy dochodzimy do jednej z chat, wskazuje ja palcem, szybko odwraca sie i ucieka. chata-sklep natychmiast zamienia sie w roj glow i oczu. wszyscy wygladaja. przez drzwi, przez okna, przez szczeliny. kilku chlopcow wychodzi. zaczynamy rozmawiac. troche na migi, troche rysujac pytamy gdzie jestesmy i czy damy rade dojsc ta strona rzezki do la chota. rysuja nam droge, wpisuja jeszcze jedna wioske. dziwia sie, ze chcemy isc skoro druga strona mozna dojechac… idziemy. mijamy kolejne domy i podworka. ludzie, gdy tylko nas spostrzega – zamieraja. czesc po chwili usmiecha sie i pozdrawia. droga z pusir do tumbato jest przepiekna. plantacje trzciny cukrowej, dookola gory, w dole rzeka. czasem jakis czlowiek. kazdy pozdrawia. kazdy sie dziwi. zmienia sie pytanie, z – skad jestesmy, na – dokad idziemy. w tumbato znow sprawiamy, ze rzeczywistosc zamienia sie w stop klatki. chwilowe milczenie i bezruch. po sekundzie co odwazniejsi cos krzycza. slonce pali, idziemy dalej. juz przestaje byc szkoda, ze tedy a nie brzegiem rzeki.

dlugo pod gore. siadamy odpoczac. cisze rozpruwa ryk silnika. szalony jeep, szalony kierowca. wsiadamy. po calym dniu kompletnego spokoju roztrzesiony rolerkoster gna kamienista, wyboista serpentyna. kierowca jedna reka trzyma kierownice, druga gotowane, jeszcze gorace jajka. co i rusz, glowa do tylu, do nas i pogawedki. zostawia nas w la chota na moscie.

tego dnia, jeszcze jeden obrazek. sklep przy drodze. otwarty na osciez. w sklepie nikogo. przez 10 minut nikogo. czekamy. przychodzi miejscowy. rozglada sie. gwizdze. szur szur z domu obok przybiega pani. sprzedaje, po czym znow zostawiaten sklep zupelnie samopas.

i dobrze. i tak wlasnie najlepiej, tak sie chce.

viva quito!

DSC_0006.JPG
http://picasaweb.google.com/maugoska/VivaQuito#

szalone dzwieki bebnow sciagaja nas przez labirynt ulic na ulice glowna. tam-parada… trzy godziny wielkiej parady. granie, tance, akrobacje, kalejdoskop strojow, twarzy, dzwiekow. nie milknacy i bez konca. i mysl. ilez to przygotowan, wysilkow, ilez mysli przed zasnieciem dzien wczesniej. czy sie uda, czy bedzie dobrze. w koncu sen. a od rana, nerwowe krzatanie, dopinanie guzikow, makijaze, ostatnie dopasowywania mundurow, barwienie wlosow, brokat na policzku, na drugim, jeszcze raz uklad przed lustrem, cala rodzina dumna, zaaferowana, ze to sposrod nich wybrana TA osoba, ktora pojdzie w paradzie, kazdy jeszcze chce cos dorzucic, strzepnac niewidzialny pylek, poprawic kosmyk, ugladzic klape marynarki. a potem…
nadludzki niemal wysilek. w sloncu, z gory pod gore, w rytm trabek, bebnow, puzonow, famfar przez miasto. i tak, zeby jak najpiekniej bylo. jak najwznioslej, najdumniej. krotki oddech, zmecznie, wypieki na policzkach, ale usmiech. widac dokladnie, w najmniejszym grymasie ile ten usmiech kosztuje. ale jest. dumny, nieugiety. poscierane kolana, bebniarze – krew na bialych rekawiczkach, sztandary drza kilkugodzinnym zmeczeniem trzymajacych je rak. ludzie z tlumu podchodza, podaja wode, chciwe przelykanie, wdziecznosc w oczach, ida dalej. i tak do wieczora.
a wieczorem, juz z hotelowego balkonu widzimy jak wracaja. nagle zamieszanie, dziewczyna zemdlala. ze zmeczenia. niosa, ratuja, wybiegaja ludzie z okolicznych domow, ktos dzwoni po lekarza. a dookola… tu chlopak chlopaka targa na barana, widac tamten nie moze postawic ani kroku wiecej, dziewczyny na bosaka, wsparte na usluznych ramionach chlopcow, wycienczenie, prawie cisza. a w tej ciszy radosc, duma, wieczorne spelnienie. udalo sie. bylo najuroczysciej.

i druga mysl. ze u nas, kiedy jest swieto miasta, to to miasto jest aktywne. to miasto podejmuje wysilek by bylo jak najpiekniej. ludzie przychodza i jak swiete krowy (tak, ja tez:), bezwiednie konsunuja atrakcje. a potem wracajac do domu krytykuja, gledza, ze za glosno, ze za cicho, ze za ciasno i ze tak naprawde, to bez sensu opuscili kolejny odcinek magdy m.

escarmentamos en cabeza propia…*

DSC_0251.JPG

Thumbes. 30 km od cieszacego sie watpliwa slawa najgorszego w ameryce poludniowej przejscia granicznego aqua verde.

3,2,1,0, start!
jak ostatni idioci wsiadamy do samochodu naganiaczy. ich trzech, nas dwoje. klasyka. budowanie nastroju. zablokujcie drzwi, bo w miescie demonstracje. kretymi, brudnymi uliczkami wyjezdzamy z miasta. 30 minut drogi do… teoretycznie granicy, praktycznie – diabli wiedza. zaczyna sie od amigos, potem stopniowo robi sie coraz cieplej, cieplej, goraco… w koncu furia. ladujemy w samym srodku ziemi niczyjej miedzy granicami. stragany, przemytnicy, wszelkiej masci typy spod najciemniejszych gwiazd. tu kaza wysiasc z samochodu. juz piechota z uliczek malych, w jeszcze mniejsze, w koncu w szczeliny miedzy gorami wszystkiego. lewej benzyny, papierosow, bezzebnych kobiet, cinkciarzy, pseudopolicji wymachujacej niepseudobronia. przepychanki. slowne, gestykulacje, brak jezyka, chaos, coraz wiekszy stres. klotnia, wyrywanie pieniedzy, wyrywanie biletow, krzyki, ludzie ze straganow dookola ogladaja to wszystko jak serial, co i rusz podchodzi jakis zapity typ i wita sie z tymi naszymi, ci sie szczerza czarnym usmiechem i dalej wracaja do robienia nam awantury ze w zyciu nie mieli tylu problemow z bialymi…

i pomyslec, ze ludzie placa fortuny, zeby sobie podniesc poziom adrenaliny…

ps. nie wierze, przysiegam nie wierze, ze to zrobilismy. jak dzieci.
ps2. na wszystko przysiegam, genialnie bylo to przezyc.

* slownik przez kilka dni bezlitosnie otwieral sie na tym zdaniu. placimy frycowe.

kompletnie subiektywne obserwacje znad podrecznika

L1050924.JPG
http://picasaweb.google.com/maugoska/PeruKompletnieSubiektywnie#

umowmy sie. umowmy sie, ze jest fantastycznie. ze jest bezpiecznie, przyjaznie i pieknie. i tylko ja tego nie widze.
juz w milaflores witaja nas rzedy drutow kolczastych, wienczacych wysokie mury. to nie wszystko. zeby bylo bezpieczniej, te druty sa pod napieciem. wszedzie wisza tabliczki z ostrzezeniami. ulicami idzie sie jak monotonnym, betonowym kanionem.
tu mury sa jak naznaczenie. kiedy wyjezdzamy z limy, to one tworza pierwszy, drugi, dziesiaty plan. jak nieznosna ukladanka oddzielajaca, odgradzajaca od ludzi, od zycia. im dalej od stolicy, tym wieksze rysuja paradoksy. w tutejszych malych miasteczkach domy nigdy nie sa pokonczone, mury wokol domow – zawsze. albo: dom – ledwie stojaca chatynka sklecona z bambusa i lisci palmowych a mur wokol niej – murowamy, wysoki na 4 metry. z samego tego muru bylby porzadny dom. a jednak nie jest. nie wiem co trzeba by zrobic, zeby sie przez ten mur przebic. nie umiem tez sobie wyobrazic, ze ktos by nas tutaj ugoscil. i nie  moge sie pozbyc pytania, jak bardzo, jak dalece mozna sobie nie ufac.
bo to odgradzanie to jedno. ale przeciez tu na kazdym kroku, zupelnie inny, duzo smutniejszy mur – ludzki. gdy ludzie sie usmiechaja, wyrysowuje im sie ten usmiech przyjaznymi zmarszczkami na twarzach. tu twarze sa jak posagi wykute przez zgorzknialego rzezbiarza.
kiedy wsiadalismy do autobusu na polnoc, wszystko bylo nagrywane. bylo wyjscie, przy wyjsciu bramka, przy bramce dwoch kontrolerow. jeden przeszukiwal nas i nasze bagaze, drugi to nagrywal. potem, kiedy juz wsiedlismy, ten drugi wszedl i raz jeszcze nagral osobe po osobie, twarz po twarzy.
i po co? przeciez nie na pamiatke.
albo juz na miejscu, w mankorze, kazdy kontakt ciezki, wymuszony, oporny. polgebkiem i bez usmiechu. nawet wydawac nie chcieli z wiecej niz 10 soli. a 10 soli to jak 10 zlotych. zadna fortuna.
i czemu nie chcieli? nie ufaja. sami sobie tez nie ufaja. przy wjsciu na plaze sklecona z patykow strozowka. w strozowce calodobowa warta policji. siedza i pilnuja idacego dnem morza kabla telefonicznego. kabel ciagnie sie spokojnie z poludnia chile az do stanow. a tu musza pilnowac, bo… niedawno ktos go odkopal i ukradl.
ogladam to wszystko i jak moge, probuje sie nie zrazac do tego kraju, tych ludzi. bylismy tylko w dwoch miejscach, nic jeszcze przeciez nie wiemy. i wtedy sie okazuje, ze do zwyczajowych pytan skad jestes, jak sie nazywasz, ile masz lat, tu, w peru dochodzi leszcze jedno: a ile razy cie juz okradli?

powiedz mi dokad jedziesz, a powiem ci kim jestes

DSC_0250.JPG
http://picasaweb.google.com/maugoska/Mancora#

/obiecujemy, ze ta kartka jest slona:)/

populacja: 10 000
numer kierunkowy: 073
kolor:szarobrunatny
wrazenie: dosc podle
ulubione zdanie: no cambio*
atrakcje: hmmm….
nazwa: mancora
pseudo: mekka surferow
najprawdziwsze slowo w opisie: pseudo

no wlasnie. jak na raj, ciut za szaro. jak na enklawe spokoju, ciut za glosno. jak na impreze, ciut za cicho. jak na mekke surferow… coz, to tak jak nazwac osla laczke superstokiem. fale w porywach… zaczynaja byc. surferzy w zwiazku z tym zajmuja sie przechadzkami w te z z powrotem z deska pod pacha oraz wymienianiem miedzy soba tajemniczych usmiechow. kazdy obowiazkowo: jest brudny, ma jakas szmate przewiazana wokol kostki/nadgarstka, dysponuje conajmniej jednym dreadem, wyglada tak, jakby cale zycie spedzil na plazy, ale robi to nie dalejniz 10 metrow od hotelu 5 gwiazdek – gwiazdozbior – 100 dolcow za noc. poza tym: lsni bialymi zebami, oszalamia opalenizna, co drugie slowo wyspiewuje yeeeeaaah maaaaaan, coooool maaaaan. to w ciagu dnia. co robia noca, pozostaje sekretem. znikaja wraz z zachodzacym sloncem. wszystko sprawia wrazenie, jakby wlasciciel tej katarynki pracowal na pol etatu.
ale… byc moze sie myle. moze to cisza przed burza. sezon sie jeszcze nie zaczal. dopiero sie zjezdzaja panie w rozmiarze E-F, paznokcie podly akryl w slodkim kolorze roz oraz ich piekni muchacho, stylowi jak sopoccy przyniscy i przygrubi, zlociutcy warszafka honey.
kto wie, czy spotkanie tych swiatow nie skonczy sie wielkim tsunami…

*no cambio – nie mam wydac

follow the carlos

czyli instrukcja obslugi zostania amigos maknorskiego policjanta.

DSC_0256.JPG

Plaza
1. idz na plaze. dla ulatwienia wybierz miejsce blisko najbrudniejszego, najbardziej zakurzonego pseudosurfera. nie pomyl go z prawdziwym surferem. ci, maniakalnie uczepieni desek interesuja sie jedynie kierunkiem wiatru.znajomosc z nimi do niczego cie nie doprowadzi. Czytaj dalej follow the carlos

zwiedzamy peru.

L1050885.JPG
http://picasaweb.google.com/maugoska/ZwiedzamyPeru#

miejsce akcji: NAIF guesthouse.
czas akcji: UTC+5

tomek – siada przy stoliku na parterze.
ja – wykladam sie w hamaku na parterze.
razem – pijemy: tomek kawe, ja herbate z ron cartavio anejo superior.
oraz:
siadamy na trzecim schodku od dolu – nigdy w zyciu tam nie siedzielismy. widok na palmy.
siadamy na czwartym – tam palmy.
na piatym – pali pan.
na szostym jest polpietro. nie bedziemy ryzykowac.

ps. kochane mamotaty… nie nerwujsja, nie nada.