nie wiem jak ty, ale ja w krowkach najbardziej lubie ten rzadko spotykany, lejacy sie srodek. wiesz, to jest caly rytual. zaczyna sie juz w sklepie, kiedy ze szczelin pamieci wyluskuje sie wspomnienie pojemnikow wypelnionych tajemnica slodyczy. stoja na wysokosci moich oczu, ja sama ledwo siegam do lady, mama stoi obok, wyciaga kartki z portfela, jest poczatek miesiaca, swieto, caly kilogram, akurat rzucili a ja jestem wdzieczna mamie, ze nie wymienia moich kartek slodyczowych na cukier czy alkohol. rodzice magdy wymieniaja. smutno. kolejka jest dluga, idzie powoli, bo pani sie nie spieszy a jeszcze musi wycinac z kartek male kwadraciki i ukladac je w odpowiednich przegrodkach albo spinac spinaczami. troche sie denerwuje, czy kiedy przyjdzie nasza kolej cukierki jeszcze beda, czesto sie zdarza, ze nagle sie koncza, zazdroszcze tym wszystkim, ktorzy zadowoleni odchodza od kasy z papierowymi torbami wypelnionymi po brzegi. slinka cieknie, staje na palcach, obserwuje metalowa lopatke wprawnie nagarniajaca cukierki do torebek, probuje liczyc ile jeszcze osob przed nami i porownywac z nagarniana iloscia, dzielic, mnozyc i zgadywac czy starczy dla nas czy nie. wtedy sie nie zastanawialam jakie beda, rytual odkrywania odbywa sie pozniej, w domu, a tam, w sklepie, nie jest wazne jakie sa, grunt, zeby byly. dzis juz na dzien dobry kaprysze. staje, koncentruje sie, dokladnie ogladam, badam papierki. to wazne, bardzo wazne, bo papierki duzo zdradzaja. te z ciemnymi plamkami tluszczu z gory odpadaja, te zupelnie suche tez. z nadzieja wyszukuje takich, z ktorych wylala sie odrobina nadzienia. to niemal pewniaki. nieczesto sie zdarzaja, ale poszukac warto. krowka idealna jest z wierzchu twarda, ale nie chrupiaca, troche gumowata, nie za bardzo, bo te zazwyczaj cale sie ciagna. od ciagniecia sa tofi. w krowce idealnej, pod niezbyt gruba skorupka kryje sie nadzienie. delikatne, slodkie, lejace. rozkosz. rarytas. kiedy uporam sie z papierkami, biore cukierki do reki, delikatnie naciskam i szukam tych nieznacznie uginajacych sie pod palcami. zupelnie twarde sa stare, albo za bardzo przecukrzone, nie bedzie z nich pozytku, nie maja wnetrza. sprzedawca patrzy, czeka, w koncu nie wytrzymuje, mowi, ze moge sprobowac. nie zna sie, to nic nie da, bo kazda krowka jest inna. to, ze trafie wlasciwa kompletnie o niczym nie swiadczy, to ze niewlasciwa, oznacza jeszcze mniej. w koncu, po dlugiej debacie, po wszystkich za i przeciw podejmuje decyzje. z niepewna, ogromna nadzieja wybieram trzy czy cztery. z niepewnym, ciezkim sercem zostawiam cala reszte. ide. sprawdzanie w biegu to skandal, sprawdzac trzeba spokojnie. trzeba usiasc i w zaleznosci od nastroju, od stanu ducha przygotowac sie na najlepsze. albo na najgorsze. kiedys wygrywal lakomy optymizm, jak nie ta, to nastepna, zjem wiecej. potem filozoficzny pesymizm wiodl prym, wole byc milo zaskoczona niz sie zawiesc, na pewno sa niedobre. z czasem wymagania rosly, czlowiek zagoniony, chcial miec wszystko od razu. od razu i najlepsze. a kiedy takie nie bylo, to zloscil sie i zzymal, bo psulo caly dzien. dzis, slodko sie przekomarzam z tymi wszystkimi myslami. wyciagam cukierki, patrze. i tak mam je tylko cztery. przypomina mi sie dziadek. zjadal sniadanie, po warszawsku, zaczynajac je i konczac piecdziesiatka wodki, wypalal papierosa a potem krzyczal do babci: cipciu, daj mi landrynke! zebow nie mial, na niemcach stracil, wiec ja cierpliwie ciumkal z zadowoleniem wzdychajac: a bo ja lubie miec slodko w buzi. mi chodzi o cos wiecej. to odwijanie papierka. dzieciece rece juz tu sie packaly, nie bylo rady, jedzenie krowek zawsze oznaczalo, ze wszystko dookola bedzie klejaco ucukrzone. najlepszym sposobem byl piasek, zapiaszczone palce przestaja sie lepic. teraz ostatnie sprawdzenie, skoncentrowane spojrzenie, jak by sie krowke chcialo przeswietlic, jak by sie chcialo na wylot wszechwiedze przeszyc, przez chwile byc jasnowidzem, wrozka odgadujaca przyszlosc. ugryzc czy rozlamac… rozlamuje sie na pol, trzeba to zrobic umiejetnie, zeby nie zgniesc, ale tez jesli cukierek jest dobry, nie rozlac, nie stracic drogocennego nadzienia. kiedy sie uda, sa dwie male uczty. najpierw z jednej, potem z drugiej polowy powoli wysysam lejacy sie srodek. gryzienie jest trudniejsze. delikatnie, kawalek po kawalku trzeba usuwac dluzsza scianke, az do momentu dobrniecia do sedna. kiedy to sie stanie, chwile czekam, rozpuszczam w ustach ostatnie grudki, pozwalam smakowi troche zblednac i wzdychajac szczesciem, rozplywam sie w przyjemnosci. swiat znika i lekko wirujac przywiewa dzieciece marzenie. zeby miec… oj, ile bym chciala? ale jak bym mogla chciec az tyle ile chce? to, to ja bym caly sloik chciala, ten taki od ogorkow!
dulce de leche ma wielkosc sloika od ogorkow. slodkie nadzienie po brzegi wypelnia pollitrowy pojemnik.
wiesz, nawet w urugwaju marzenia sie spelniaja.