kuala lumpur

zeszyt azja 3.jpg
KLIKNIJ TU, ZEBY OBEJRZEC ZDJECIA

juz podroz do tego miasta byla dobra wrozba. to byl autostop stulecia. najpierw czarna honda przemknela przez pol kraju, przez trzysta kilometrow nikt nas nie wyprzedzil. a kiedy nas zostawila za serpentyna rozjazdow, nie zdazylismy nawet ochlonac i dobrze sie rozejrzec, gdy nagle na poboczu… stanely dwa samochody. jeszcze nigdy w zyciu nie musielismy wybierac. mercedes czy toyota? padlo na toyote. blizej do niej bylo.

w kuala lumpur bylo po polsku. dlugo czekalismy na spotkanie z kamila. tutaj nasze drogi w koncu sie przeciely. przy kolacji, sniadaniu, w drodze, w pokoju, w parku, metrze, na schodach, pod sklepem – gadania, gadania, gadania… ona o tajwanie, my o ekwadorze, ona o chinczykach, my o guarani, ona o wielkich falach, my o patagonii… jak to cudownie spotkac inny punkt widzenia. a jeszcze cudowniej kiedy zupelnie obca osoba juz po drugim zdaniu przyjaznie bliska sie robi. alez bylo pusto kiedy pojechala…

12 godzin roznicy, dwie rozne strony globu, wiec sie przekomarzamy kto pije wieczorem, kto rano. w koncu pijemy dwa razy, dzieci socjalizmu, rowno ma byc, sprawiedliwie. to pierwsza taka impreza. miedzykontynentalna. szymon z gabicha w la paz, mariusz z renata w buenos, my z kamila, w kuala lumpur. i gdzies miedzy zero a jeden, calkiem udane spotkanie. i wzruszen bylo i smiechu i nawet jakosc polaczen tak bardzo nie przeszkadzala. eh! pieknie bylo a bylo!

w kazda niedziele, w lake gardens sa spotkania bebniarzy. siedza, graja, gaworza. kazdy sie moze przylaczyc. mlodzi, starzy, dzieci, bywalcy, przypadkowi przechodnie. wokol slicznie, zielono, maly skwerek wsrod dzwiekow, kamila pieknie tanczy, blekitne smugi wiruja, nagle miasto znika, nie ma reszty swiata.

po ortodoksyjnym, skostnialym kota bahru, kuala lumpur dalo oddech. wreszcie nie musze dusic sie w tych wszystkich warstwach zaslaniajacych juz nawet nie mnie, ale same siebie, zeby tylko przypadkiem nie wyszedl kawalek ciala, kobiecy ksztalt, grzeszne zaokraglenie. tak, owszem, mialam wybor, moglam ich nie nosic, tych wszystkich dlugich spodnic, rekawow az po nadgarstki. ale oni wygrali, latwiej bylo zniesc gorac niz lepkie sterty spojrzen wiszacych na moim ciele. dlaczego chinki w szortach ich nie interesuja? ze o ich zonach nie wspomne… na szczescie tu jest latwiej, nareszcie mozna odpoczac, spokojnie przejsc z miejsca w miejsce.

petronas towers zachwycaja swym azurowym ogromem. pna sie strzeliscie ku niebu, zdaja sie lekko unosic ponad zwykla codziennosc. maja w sobie to  c o s , co sprawia, ze ich widok nigdy sie nie znudzi, mozna plynac ich pieknem, pozwolic myslom uleciec, tak jak ulatuja gdy oczy wpatrzone sa w morze, czy przestrzen gorskich szczytow. az dziw, ze to czlowiek je stworzyl a nie matka natura.

nowoczesnosc zatarla nowoczesnosc. nie dosc, ze siedziba petronas nie jest juz najwyzszym budynkiem swiata, to jeszcze rozwoj kuala lumpur skradl jej monumentalna dostojnosc.
kiedys byla widoczna z kazdego punktu miasta, byla symbolem, centrum. teraz zloty trojkat obrosl drapaczami, i mimo, ze dwie wieze wciaz zachwycaja pieknem, nie sposob znalezc miejsca z ktorego by bylo je widac tak, by to piekno wydobyc. szkoda.

i bysmy zapomnieli o ich radosnym istnieniu. na szczescie zle sie spalo w duchocie  pozbawionego okien mini pseudopokoju. a kiedy nie spisz – myslisz. i nagle plask! eureka! tomeeeek, spiiiisz? batu caves! musimy tam pojechac! co? a. no dobra. jutro.

tfu tfu tfu

komputador reaktywacja.jpg

wyglada na to, ze ozyl. troche to smieszne i troche straszne, bo nie ozyl dzieki specjalistom z serwisu ani szamanowi z sasiedniej wioski ani nawet amerykanskim naukowcom. wszystkie znaki na ekranie i kontrolkach wskazuja na to, ze ozyl, bo… przestalo padac. my to nawet lubilismy ten deszcz, wlasciwie przyjechalismy tu po to, zeby troche w spokoju pomoknac, ale zdaje sie, ze jemu wilgotnosc dziewiecdziesiat dziewiec w porywach do stu procent nie do konca odpowiada. eh, nawet z komputerem trzeba isc na kompromis. mamy nadzieje, ze juz sie dogadalismy i wszystko znow bedzie dobrze. tfu, tfu, tfu. bo… zaczyna sie psuc zasilacz. nie wiemy, moze to od slonca?

ps. przeslicznie dziekujemy wszystkim za propozycje pomocy i wsparcie moralne. kochani jestescie!

rozpacz

:((((((((((((((((((((((((((((((((
(((((((((((((((((((((((((((((((((
(((((((((((((((((((((((((((((((((
(((((((((((((((((((((((((((((((((
(((((((((((((((((((((((((((((((((
(((((((((((((((((((((((((((((((((

coz, co tu sie rozpisywac…
zepsul nam sie komputer. jeszcze nie wiemy czy to smierc, czy ciezka choroba, ale nie dziala. nie wiemy, co w zwiazku z tym bedzie, bo wiemy, ze na nowy nas nie stac a robienie tego wszystkiego co robimy, w sposob w jaki robimy jest bez komputera niemozliwe. a robienie inaczej nas nie interesuje.

male nieba

male nieba.jpg
KLIKNIJ TU, ZEBY OBEJRZEC ZDJECIA

cywilizacja. i zaskoczenie. stesknilismy sie za nia. kiedy jej nie bylo, tesknoty milczaly zaspane, siedzialy w zakamarkach i pokrywaly sie kurzem. ciala karmilismy roti i makaronem, a duszom podsuwalismy mijane cuda natury. starczalo. ktoregos popoludnia wyrosly nagle przed nami wieze kuala lumpur. tesknoty zaczely sie wiercic.
na czwartym i piatym pietrze sklepowego molocha, znajduje sie ksiegarnia. wielki labirynt spelniajek. albumy – obrazy, grafiki, komiksy, design, zdjecia. kopalnia ilustracji, wystrojow wnetrz, architektow… weszlismy tuz po otwarciu, wyszlismy tuz przed zamknieciem szczesliwi oszolomieniem.
oj tomek, to strasznie drogo… to idz tam, zobacz wystawe, ja tutaj wszystko zalatwie. ale… no idz juz i nie patrz. to dobrze dobrze dzien zaczac. a ten sie zaczal szczegolnie. spora zielona torba kryla usmiechy poranne. poszlismy z nia nad staw z widokiem na petronas towers. i tam na lawce pod drzewem spelnilismy sniadanie. mocne, czarne espresso i wielkie francuskie rogale.
szlismy bez nadziei, ot zwykla leniwa niedziela, bo tutaj, jak w warszawie miasto pustoszeje. parkiem do muzeum. wczesniejsze doswiadczenia smetnie podpowiadaly: nie oczekujcie zbyt wiele, azja to nie europa. mijamy martwy hol, wchodzimy do wielkiej sali i…dusze nagle skacza. bo swiezosc, innosc, ciekawosc, misterna cierpliwosc, kolory. sztuka nagle zywa niewymuszona lekkoscia.
umiecie to zrozumiec? majac to wszystko na co dzien?
a docenic umiecie? bo my juz wlasnie tak 🙂

united colors of kelantan – latawce

potrzeby-7.jpg
KLIKNIJ TU, ZEBY OBEJRZEC ZDJECIA

uda sie! zwijaj, szybko! sciagaj! jeszcze da rade!
wielkie, kolorowe skrzydla zatoczyly niebezpieczny luk, napieta przed chwila zylka stracila swoja sprezystosc, a rwacy sie ku sloncu dumny, zdobny ksztalt zaczal nagle dryfowac w kierunku wielkiego drzewa. bylam przerazona. zgubilam wznoszacy go prad.
to nie byl zwykly latawiec. kilkanascie miesiecy wczesniej, w mistrzostwach na borneo dal ahmadowi srebro, pod wzgledem doskonalosci byl drugi w calej malezji. ahmad jest jednym z najlepszych, juz od prawie dekady zbiera najwyzsze noty w pojedynkach mistrzow. latawcom poswiecil zycie. na codzien przesiaduje w swoim mikrym warsztacie i przy pomocy prostych, niemal szkolnych narzedzi wyczarowuje cuda z bambusowych tyczek, krepiny i papieru. ma swoj niepowtarzalny, pelen lekkosci styl. wygrywa cierpliwoscia. jako jeden z niewielu potrafi misternie wyciac, nalozyc na siebie i zlaczyc kolejne warstwy papieru. kazda warstwa to kolor. tam, gdzie inni uzyja trzech czy czterech barw, on nalozy szesc, czasem nawet siedem. nieprzecietny efekt. i ekstremalna trudnosc. dlugie lata poswiecil na proby i nauke, na dojscie do perfekcji. bo chodzi mu o cos wiecej. piekny latawiec to jedno, tutaj ogranicza tylko wyobraznia, posklejane papier, folia i pergamin stworza niezwykla mozaike ksztaltow i kolorow. zgodnie z tutejsza tradycja wiele takich latawcow zdobi sciany domow, prawdziwe dziela sztuki. ale to tylko ozdoby, zbyt ciezkie, by sie uniesc. to dla ahmada za malo. on chce, zeby lataly.
wszyscy dokola zamarli, coraz mniejsza odleglosc dzielila latawiec od drzewa. dawalam z siebie co moglam, pomimo strachu, ze zylka potnie, porani mi dlonie. przestalam juz nawijac, juz tylko w pospiechu sciagalam, poplacze sie, to trudno, byle tylko ja napiac, byle znow wzniesc go w gore, poczuc ze mam kontrole, lacznosc z jej drugim koncem. nagle – jest, czuje opor, nadzieja, teraz sie uda.
tradycyjne latawce sa duze. maja okolo metra-poltora szerokosci. choc zwyczaj ich puszczania przywedrowal z chin, tutejsza, lokalna tradycja znacznie go wzbogacila. caly kelantan z nich slynie. kiedy nadchodzi maj, coroczny czas konca zbiorow i poczatku monsunu przynoszacego wieczorne, stabilne podmuchy wiatru, tanczace w niebie latawce zdobia cale wybrzeze. gesto pouczepiane ocieniajacych plaze, kokosowych palm, wiruja, podryguja i… graja. umocowane na osi, napiete trzcinowe smyczki wibruja podmuchami. kazdy z nich jest inny, kazdy zna swoje tony, swoj spiew, swoja melodie. sa tak niepowtarzalne, ze ich wlasciciele, bez trudu je moga odroznic. kazdy slucha swojego.
ahmad o dzwiekach wie duzo, ale to nie one sa dla niego wyzwaniem. dla niego wazne jest piekno. harmonia wygladu i tanca latawca, ktory tworzy. kazda warstwa papieru, to dodatkowy ciezar, dzielo zyskuje urode lecz traci zwiewnosc i lekkosc. dlatego zmudnie docina listki, platki, lodygi, tak, zeby tego papieru bylo jak najmniej. to wlasnie dzieki tej pracy, kunsztowi i doswiadczeniu moze wygrywac w zawodach. tam wprawa jast najwazniejsza. bo na mistrzostwa sie jedzie tylko z materialami. papier, tyczki, nozyki, klej, zylki, farby, sznurek. i kazdy z uczestnikow ma tyle samo czasu na stworzenie latawca. dwa dni mozolnej pracy. jesli nie zdazy – odpada. to jest pierwsza selekcja, po niej, ci co zostali staja do trudnej walki. kryteriow oceny jest kilka, sa scisle okreslone. 30 procent to wyglad, piekno, precyzja ksztaltu, kolejne 40 – wznoszenie, im bardziej pionowo sie wzbija, tym lepszy osiagnie wynik, nastepne 20 zalezy od tanca, stabilnej plynnosci ruchow i w koncu ostanie 10 zdobywa gra, spiew latawca.
w takich zawodach startowal latawiec, ktory wirowal na drugim koncu zylki. po krotkiej chwili nadziei, znow zaczal miekko opadac. to wiatr nagle zgasl, ucichl, zniknal. nic juz nie moglam zrobic. zawisl w zielonej koronie.

united colors of kelantan – pantai sabak

DSC_0589.jpg
KLIKNIJ TU, ZEBY OBEJRZEC ZDJECIA

udalo sie pol na pol. a moze i tylko na cwierc, bo mimo ze port w pantai sabak czaruje kolorami i mimo ze po dniach kilku pojechalismy raz jeszcze, to nie udalo sie dotrzec do ludzi i opowiesci. a tak by sie chcialo poznac tego, kto wzory maluje, sprawna, pewna reka ozywia burty lodzi, zobaczyc, jak i gdzie, dlaczego wszystkie te barwy, obrazy, rzezbienia, ozdoby. spytac i uslyszec co znacza kolory i ksztalty, przed ktorym duchem chronia, ktorego probuja przekupic, co niesie dobry polow, bezpieczny powrot do domu, czego nie wolno, bo pech, dlaczego, jak, po co, kiedy…
bo przeciez to niemozliwe, ze caly ten barwny wysilek, to tylko ozdobki, cekinki…

united colors of kelantan – teatr cieni

DSC_0773.jpg
KLIKNIJ TU, ZEBY OBEJRZEC ZDJECIA

udalo sie nieslychanie. az do lutego, mialo juz nie byc ani jednego przedstawienia. wszyscy pytani ludzie zgodnie zapewniali, ze nie bedzie. a jednak bylo. niezapowiedziane, nienaglosnione, bez rezerwacji i niemal bez publicznosci. nieoficjalne. to nowo powstaly zespol szlifowal swoje umiejetnosci. i szczescie mielismy ogromne, ze tak to wlasnie bylo. bo jeszcze przed spektaklem, poczestowali kawa, pokazali lalki, pozwolili dotknac. moglismy usiasc na scenie i przyjrzec sie, porozmawiac. a potem, kiedy juz grali, zagladac za kulisy i poznac tajemnice. zobaczyc jak mistrz ceremonii wlewa magie zycia w kolorowe cienie.
ale to jeszcze nie wszystko, los ukryl asa w rekawie. kiedy wybrzmialy ostatnie takty barwnych historii poplynely brawa skromnych pieciu par dloni. naszych i… trojki polakow poznanych na przedstawieniu. pierwszych od wielu miesiecy.
goraco was pozdrawiamy i pieknie dziekujemy za nastepny wieczor:)

truman show

truman show.jpg

kota bahru. tydzien drugi.
nie, nie prosze pani, ja nie jestem szurnieta, tu  m u s z a  byc jacys  o n i . to zwyczajnie niemozliwe, zeby takie rzeczy dzialy sie same z siebie, w az takim szalonym natloku i tak ot, przez przypadek. lazimy tymi ulicami, juz niemal z planem dzialania, bo kazdy spontaniczny krok doprowadzal nas tylko w kolejne slepe zaulki: nie ma – zamkniete – wlasnie wyszla – juz nie graja – za pozno – za wczesnie – poszedl do meczetu – nie da rady – pewnie w lutym…
powoli zaczynamy podejrzliwie sie rozgladac, czy sa tu jakies mikrofony, podstawieni przechodnie, plocienny horyzont… tomek podpisywales cos, kiedy spalam? -nieoczekiwany rozlam w szeregach – glejt o sterowany lajf show na podreperowanie buzdetu? no wez, juz nie sciemniaj, zasady sa takie, ze sla smsy i sobie decyduja, ze wszystko bedzie zamkniete i tylko obstawiaja ile wytrzymamy. tak? dlatego pan od latawcow zwija szybko pracownie, kiedy sie tylko zblizamy, przekupki znikaja z targu, kiedy chce zrobic zdjecie, spektakle teatru lalek zaslaniaja gruba szmata, autobusy odjezdzaja z dwugodzinnym opoznieniem i przekrecili upal na 40 w cieniu? o lodziach juz nawet nie wspomne, tak?

tak. kota bahru nie wspolpracuje. ekstremalnie nie wspolpracuje. normalna ludzka reakcja byloby wpakowanie czterech liter w najblizszy przejezdzajacy autobus. ale… nie. uparlismy sie, wydusimy z niego te kolory.

carpe diem

DSC_2034.jpg

dopoki sie nie doswiadczy, ciezko sobie zdac sprawe, jak wielkim luksusem bywaja proste przyjemnosci. ale sie zdarzaja. prezenty dnia podroznego. bo w jednym z najtanszych hoteli, ogromny pokoj sie zjawil, w nim, stolik i dwa fotele, o swicie spiew muezina budzi najblizsze ulice, okno od wschodu, promienie – rozlaly sie na poscieli, przestrzennie, prawie domowo. przysufitowy wiatrak ostatki snu rozwiewa, ze stolu termos, zaczepnie, mysl zapomniana przywodzi, wiesz, mamy jeszcze kawe, prawdziwa, naturalna, to na ten poranek czekala. i juz obietnica szelesci, zaraz sie spelni, rozspiewa, aromat sciany osnuje, ale poczekaj, ja chyba… widzialam na pietrze gazete, drzwi uchylaja sie cicho, po przeczytaniu zwroc prosze, jest, papierowa, dzisiejsza, w szczescie jeszcze nie wierze, no dobrze, to chyba siadamy, gotowy? serdecznie zapraszam, wielmozny panie tomku, oto poranna prasowka.

szkoda tego swiata dla ludzi

komiks-cameron-higlands.jpg
KLIKNIJ TU, ZEBY OBEJRZEC ZDJECIA

cameron highalands. niecale 10 lat temu, 10 minut spaceru przenosilo do kipiacych zyciem, ocienionych gesta dzungla wzgorz. rzadko porozrzucane male wioski i rude, zwirowe drogi pomagaly odnalezc szlak. mozna bylo isc caly dzien i nie spotkac nikogo. krolujacą dookola ciemną zielen lasu, co kilka, kilkanascie kilometrow rozswietlaly pokryte soczystoscia herbacianych krzewow pagorki. bylo pieknie, magicznie i cicho. bylo.
dzis, ciezko mi uwierzyc, ze to to samo miejsce. wielkie, kilkusetmetrowe skaly, rozpolowione, rozdarte, rozkradzione, niemo zieja naglizem swych marmurowych wnetrz. pol, to zielona gora, pol – kamienny trup. miedzy nimi autostrada prowadzaca wglab wzgorz. te, jeszcze niedawno tetniace lesnym gwarem, dzis cale sa pokryte zmarszczkami foliowych szklarn. w tych szklarniach rosna kwiaty. na eksport do japonii. kraj kwitnacej wisni barwi sie bukietami, pagorki cameron highlands dusza sie pod plastikiem. pieniadze, pieniadze, pieniadze… kiedys urocze wioski, stercza pietrami hoteli, na drzewach wzdluz glownej drogi, zamiast lisci – lampki. niezdarnie koloruja szary, betonowy smietnik. kurorty, spa, wczasowiska, kusza swoich gosci widokiem na koparki.
jedyne co pozostalo, to te zielone plantacje. na szczescie krzaki herbaty slabo rosna pod folia.

cameron highalands. niecale 10 lat temu, 10 minut spaceru przenosilo do kipiacych zyciem,

ocienionych gesta dzungla wzgorz. rzadko porozrzucane male wioski i rude, zwirowe drogi

pomagaly odnalezc szlak. mozna bylo isc caly dzien i nie spotkac nikogo. krolujacą dookola

ciemną zielen lasu, co kilka, kilkanascie kilometrow rozswietlaly pokryte soczystoscia

herbacianych krzewow pagorki. bylo pieknie, magicznie i cicho. bylo.
dzis, ciezko mi uwierzyc, ze to to samo miejsce. wielkie, kilkusetmetrowe skaly, rozpolowione,

rozdarte, rozkradzione, niemo zieja naglizem swych marmurowych wnetrz. pol, to zielona gora,

pol – kamienny trup. miedzy nimi autostrada prowadzaca wglab wzgorz. te, jeszcze niedawno

tetniace lesnym gwarem, dzis cale sa pokryte zmarszczkami foliowych szklarn. w tych szklarniach

rosna kwiaty. na eksport do japonii. kraj kwitnacej wisni barwi sie bukietami, pagorki cameron

highlands dusza sie pod plastikiem. pieniadze, pieniadze, pieniadze… kiedys urocze wioski, stercza

pietrami hoteli, na drzewach wzdluz glownej drogi, zamiast lisci – lampki. niezdarnie koloruja szary,

betonowy smietnik. kurorty, spa, wczasowiska, kusza swoich gosci widokiem na koparki.
jedyne co pozostalo, to te zielone plantacje. na szczescie krzaki herbaty slabo rosna pod folia.

dedo

DSC_0436.jpg

juz chyba na zawsze pozostanie: dedo. zaden tam stop-autostop, hiczhajking (jak to brzmi!), czy inny salongis-matkamine. dedo to po hiszpansku kciuk. kciuk lapie okazje. okazje wioza w dal. jechanie okazja to dedo. statystyka dni ostatnich: na kapuscie, na komposcie, z benzyna, z rodzina, z chinczykiem, malajem, hindusem, z przyczepka. i rekord: penisula malezyjska, w najszerszym swoim kawalku, z zachodu na wschod – godzin: piec. zaden VIP-autobus tego nie potrafi! vamos mi amor!

nielegalni

DSC_1384.jpg

KLIKNIJ TU, ZEBY OBEJRZEC ZDJECIA

/wszystko, co zostalo tu opisane, mialo miejsce dwa miesiace temu. niestety, z tygodnia na tydzien, staje sie coraz bardziej aktualne./

Oficjalnie ich tam nie ma. 15 tysięcy Birmańczyków, żyjących w obozie Nu Po. Nie ma też, pozostałych 133 tysięcy, mieszkających w kolejnych ośmiu obozach, ani około miliona, przebywających nielegalnie w strefie przygranicznej. Ponieważ Tajlandia nie podpisała Konwencji Genewskich, nie obowiązują jej międzynarodowe przepisy o ofiarach reżimow. Te, nie mogą więc liczyć na oficjalne przyznanie „statusu uchodźcy”, dającego im prawo do pracy, nauki, leczenia czy swobodnego poruszania się po kraju. Z potrzasku terroru junty, trafiają w pułapkę zamkniętych obozów.

Oficjalnie, nas też tam nie było, bo żeby dostać się do obozu, trzeba zdobyć przepustkę, a wspierające uchodźcow, Tajsko-Birmańskie Konsorcjum Graniczne (TBBC), wydaje je bardzo niechętnie. W drodze do ich biura w Mae Sot, trafiliśmy przypadkiem do birmańskiej biblioteki. Tam spotkaliśmy King’a Zero. Ten młody, niepozorny mnich, współzałożyciel sieci zwalczanych w Birmie bibliotek The Best Friend, okazał się też jednym z przywódców Szafranowej Rewolucji – zainicjowanych przez mnichów i krwawo stłumionych przez juntę, pokojowych marszów z września 2007 roku. Mieliśmy szczęście – wybierał się właśnie do Nu Po, na obchody 65 urodzin Aung San Suu Kyi i jako gość honorowy uroczystości, stał się naszą przepustką do zamkniętego świata obozowej codzienności.

W objęciach dżungli
Do oddalonego o niewiele ponad 200 kilometrów od Mae Sot, obozu Nu Po, w czasie pory suchej, jedzie się 4-5 godzin. Kiedy przychodzi monsun – dużo dłużej. Drogi w tym rejonie są gorsze niż w pozostałej części kraju. Sytuacja przy granicy jest wciąż niestabilna, więc nikt ich nie modernizuje.

Co kilka, kilkanaście kilometrów, uzbrojeni żołnierze zatrzymują przejeżdżające samochody. Logikę tych kontroli ciężko zrozumieć. Podchodzą, mierzą wzrokiem twarze pasażerów, czasem sprawdzają dokumenty i kiwnięciem głowy wskazują: ty! Wtedy ta osoba bez słowa wstaje, zabiera bagaż, płaci kierowcy i wysiada. Samochód odjeżdża, a ona zostaje z wojskowymi. Na skraju miasteczka, w polu, po środku dżungli.

W Nu Po jest zielono. Na pierwszy rzut oka, niemal romantycznie, bajkowo. Zbudowane z bambusa, pokryte liśćmi małe chatki przycupnęły pod ogromną skalną ścianą. Spomiędzy dachowych szczelin, leniwie wypełzają smużki dymu, dzieciaki bawią się na ścieżce, oburzony kogut ucieka przed pędzącym chłopcem. Mężczyźni, popijając herbatę dyskutują w cieniu tea shop’ów, siedzące na progu kobiety szepczą coś ze śmiechem. Między domami, zieleń. Bananowce, papaje, palmy, liana, podniebne korony porastających dżunglę drzew-gigantów. Ich strzeliste pnie, oblepione ciężkimi, monsunowymi chmurami. A dookoła – mur. Mroczna, nie do przebycia, rozkrzyczana bujność dżungli. Jeszcze niedawno, poza nią, nie było tu nic.

Sekcja 16a…
… staje się naszym domem na kilka najbliższych dni. Położona na skraju obozu, jest ciaśniejsza, bardziej klaustrofobiczna niż inne. Przejścia są tu węższe, a poprzyklejane do siebie chatki mają tylko po kilka, kilkanaście metrów kwadratowych. Ostatnie zabudowania dotykają już dżungli. Mieszkający w nich ludzie, traktowani są trochę po macoszemu.

Zarówno Nu Po, jak i pozostałe obozy zostały stworzone, by nieść pomoc uciekającym z przygranicznego dystryktu Karenom. Plemię to, jedno z siedmiu zamieszkujących Birmę, jako jedyne, wciąż nie zaprzestało walki zbrojnej. Dlatego ich stan, krok po kroku, metodycznie, zrównywany jest z ziemią przez wojska junty. Ogromne represje, bezprawne przesiedlenia i rzezie, od lat zmuszają mieszkających tam cywilów do ucieczki. Ci ludzie, to zazwyczaj prości, czasem wciąż niepiśmienni wieśniacy. W obozach stanowią dominującą większość. A w Sekcji 16a mieszka inteligencja. Wywodzący się z pozostałych grup etnicznych, pochodzący z większych miast, uczestnicy powstania studentów z 88 roku, byli więźniowie polityczni, działacze opozycji, zaangażowani w walkę mnisi. Karenowie im nie ufają.

M. poznajemy tuż po przyjeździe. To od niego – mimo wciąż powracającego, urywającego opowieści „ale nie mogę wam wszystkiego powiedzieć” – dowiadujemy się najwięcej. A wie on dużo, bo to jego patriotyczne zadanie – wiedzieć. W Birmie konspirował, przekazywał informacje, rozkazy, organizował spotkania, budował sieci opozycji. Mimo, że wywiad deptał mu po piętach, nigdy nie został odkryty. Władza o nim wiedziała, ale nigdy nie udało jej się połączyć jego imienia z twarzą. To, oraz wrodzony spokój i ostrożność, pozwoliły mu przetrwać. Kiedy w Rangunie zrobiło się gorąco, zniknął, by teraz stąd, z Tajlandii, móc kontynuować walkę. Oficjalnie był i jest nauczycielem, ale nigdy nic nie wiadomo, lepiej nie podawać jego imienia i nie zamieszczać zdjęć. To takich jak on, boją się Karenowie. Bo nawet tu, w obozie, wciąż trzeba być czujnym, nigdy nie ma pewności, kto jest kim. Nieustannie przybywający, nowi uciekinierzy, przyjmowani są na podstawie zwykłej rozmowy z zarządzajacymi obozem, tajskim komendantem i głównie kareńskimi przedstawicielami uchodźców. Czasem nie posiadają nawet dokumentów, a na poświadczenie swojej tożsamości mają jedynie własne słowa. W takiej sytuacji łatwo się prześlizgnąć. M. walczy o wolność Birmy, jest po właściwej stronie. Ale kto wie, czy przybyły właśnie ze stolicy „inteligent”, nie jest tak naprawdę wysłannikiem junty, wtyczką wywiadu. A przecież tutaj mieszkają nie tylko „zwykli” uchodźcy.

Spacer
M. prowadzi nas przez obóz. Jest piątek, jeden z trzech w tygodniu dni targowych. Kiedy przyjechaliśmy, weszliśmy boczną ścieżką, bezpośrednio do Sekcji 16a. Dziś, po raz pierwszy mijamy główną bramę. Wzdłuż prowadzącej wgłąb zabudowań, szerokiej drogi porozstawiały się prowizoryczne, liche stragany. Każdy sprzedaje, co może, każdy kupuje, na co go stać. Warzywa, owoce, ryż, mięso. Kobiety przycupnęły nad metalowymi błyskotkami, garnki, trochę ubrań…

Przy jednym ze stoisk, M. zwalnia, przycisza głos i pyta: widzicie tego mężczyznę? – stoi tyłem, wysoki, koszula opięta na szerokich barkach skrywa gęste, tradycyjne rysunki tatuaży, symbol męstwa. Za nim dwaj młodzi chłopcy, jak rozdwojony cień, śledzą z najwyższą uwagą każdy jego gest – to kareński dowódca, bardzo ważna postać, teraz się tutaj ukrywa, ale pewnie niebawem wróci do partyzantów. Takich jak on jest tu wielu, granica jest bardzo blisko, przechodzą więc przez dżunglę, żeby wylizać się z ran, żeby odwiedzić rodzinę, przekazać wiadomości. Dlatego tak się boją wtyczek wywiadu w obozie.

Tuz przed zakrętem jest dom. Spory, murowany, inny niż wszystkie dokoła. W tym domu mieszka komendant. To także punkt kontrolny. Nie róbcie tutaj zdjęć – M. ledwo widocznym gestem wskazuje na budynek – dałem już do sprawdzenia wasze dokumenty, ale nie macie przepustki, więc lepiej się tu nie kręćcie, po co prowokować. Komendant ma w obozie władzę absolutną, tu wszystko zależy od niego, czasem od jego humoru. Ale Nu Po ma szczęście, jest stosunkowo niewielki i nie ma tu takich restrykcji, jak w części innych obozów. Nie ma wzmocnionego drutem kolczastym płotu, nie ma absolutnego zakazu wychodzenia. Uchodźcy mogą podchodzić do pobliskiego strumienia, czerpać wodę do picia, ta obozowa jest brudna, mocno zawapniona, mogą przemycić z dżungli trochę drewna na opał. Mogą wychodzić na drogę ciągnącą się wzdłuż zabudowań czy stosunkowo łatwo dostać potrzebną przepustkę, żeby pojechać do miasta. Ale ta „wolność” jest krucha, nie zawsze tak tu było i w ciągu jednej sekundy, zakazy mogą powrócić.

Krzyk kołatek
Jest wieczór, prawie dziesiąta. W niedawno wybudowanej świątyni Tammayou, King Zero prowadzi wykłady. Jest już niewiele osób, bo o tej godzinie nie można opuszczać swoich sekcji. Na skraju każdej z nich, pełniący wartę strażnicy wyłapują każdego, kto chciałby złamać ten zakaz. Niekiedy można za to trafić do więzienia. Więzienie to dół w ziemi. Pilnują też bezpieczeństwa, bo czasem linia walk potrafi się przesunąć. Granica tajsko-birmańska wciąż jest bardzo nieszczelna, przebiega środkiem dżungli, a po jej drugiej stronie wojna nie ustaje. Wiodąca do niej droga, rzadko podlega kontrolom, uciekający żołnierze potrafią dotrzeć aż tutaj.

Nagle, nocną ciszę przerywa przedziwny dźwięk. Z oddali, nadciąga falą głuche klekotanie. Krzyczy dookoła i płynie dalej w obóz. Alarm. Przed każdym domem wisi kołatka z bambusa, w razie niebezpieczeństwa, to one ostrzegają. Największym zagrożeniem tego miejsca jest pożar. Wszystko jest tu drewniane, wody jak na lekarstwo, nim ogień się zdąży roztańczyć, zrówna obóz z ziemią. Dzisiaj łuny nie widać, a więc to coś innego. Mężczyźni się podrywają, zwartą grupą ruszają w stronę źródła dźwięku. Spod ziemi wyrastają bambusowe tyczki, proca, szklane kulki. Na co dzień niewinne zabawki, bo broń jest tu zakazana. Nie mija nawet kwadrans, kiedy wszystko milknie. Jak gdyby nic się nie stało, King Zero ciągnie swój wykład, mężczyźni znów siedzą, słuchają, i tylko napięcie nie mija. Do skrajnej sekcji obozu, próbował się przedostać ktoś spoza, jakiś obcy. Spłoszony wszczętym alarmem rozpłynął się w czerni dżungli. W popłochu porzucil karabin. Złodziej? Stęskniony partyzant? Zabójca, wysłannik junty? Teraz to już nieważne. Teraz, trzeba zrobić coś z bronią. Do rana musi być czysto, bo jeśli komendant się dowie, mogą powrócić restrykcje.

Dzike słonie
Krążymy obozowym labiryntem ścieżek. Mijamy mini szpital, meczet, klasztory, kościół, gdzieniegdzie fronty domów zmienione w małe sklepiki. Wszystko prowizoryczne, koślawe, łatane, ubogie. Dochodzimy do szkoły. Jeden z pracujących tutaj wolontariuszy, siedzi na progu klasy i pali papierosa. Przy nim dwóch Birmańczyków, pomagających w szkole. Przyłączamy się do nich, przysłuchujemy rozmowie. Włoch uczy angielskiego, siedzi tu już od miesiąca, wymyślił sobie właśnie, że chciałby pójść na wycieczkę. Piechotą, do granicy. Uchodźcy, z niepokojem, zgodnie kręcą głowami: nie można. Nie można? Dlaczego? Marcello się nie poddaje. Przecież droga jest prosta, jeżdżą nią samochody, 15 kilometrów to dla mnie trzy godziny, chyba się nie zgubię. Ale jest niebezpiecznie, słyszy w odpowiedzi, jest b a r d z o niebezpiecznie, bo w dżungli są dzikie słonie. Możesz iść nad wodospad, my cię zaprowadzimy. Odpowiadamy za ciebie – urywają rozmowę.

Kilka godzin wcześniej, usłyszeliśmy to samo. Ale brnęliśmy uparcie, w końcu M. zrezygnował. Słuchajcie, wam nie wolno odchodzić od głównej drogi, bo w okolicznych lasach poukrywana jest broń. Tutaj jest zakazana, więc kiedy Karenowie uciekają z Birmy, żeby zamieszkać w obozie, zostawiają ją w dżungli. Gdybyście przez przypadek dotarli do tych miejsc, mielibyśmy kłopoty. Ludzie zrobią wszystko, by je utrzymać w sekrecie. Nie wiem czy mnie rozumiecie. Dla nas, to kwestia przetrwania. Gdyby tajskie władze znalazły te składy broni, mogło by to być pretekstem do likwidacji obozu. Więc dzikie słonie strzegą naszego być albo nie być.

Tea shop
Na wzór tego „wolnego”, obozowe życie skupia się wokół tea shop’ów. Kawa kosztuje tu grosze, a cienką, chińską herbatę dostaje się za darmo. To właśnie nad ta herbatą, pitą z maleńkich czarek spędza się długie godziny. Rozmawia, zamyśla, patrzy. Też tu przesiadujemy, słuchając, poznając ludzi.

Tony’ego wszędzie pełno. Jest żywy, gadatliwy, wiecznie uśmiechnięty. Jesteśmy w podobnym wieku i jakoś nam blisko do siebie. Spotkany w normalnym życiu, w pracy, na imprezie, mógłby być naszym znajomym. W Birmie był przewodnikiem, jeździł z turystami. Lubił swoją pracę, spotykał mnóstwo ludzi, ze wszystkich zakątków świata, mógł opowiadać o Birmie, wiódł dobre, dostatnie życie. Ułożył się z systemem, nie mógł na nic narzekac. Ma trochę za złe losowi, że wszystko się tak potoczyło. Ciężko mu się odnaleźć w tutejszej rzeczywistości. W odróżnieniu od mnóstwa przebywających tu ludzi, nie konspirował, nie walczył. Ot, przez zupełny przypadek, kilka zrobionych zdjęć, nagle stracił kontrolę nad swoim własnym życiem.
– Wiecie, ja wciąż w to nie wierzę. To był zwyczajny dzień, jechałem taksówką na lotnisko, żeby odebrać grupę turystów. Nagle zadzwonił telefon i mój przyjaciel powiedział, że służby wywiadu były u mnie w domu, że mnie szukają. Wiecie co to znaczy? Gdybym był wtedy u siebie, nie rozmawialibyśmy teraz. Zostałem oskarżony o nielegalne robienie zdjęć. Kilka miesięcy wcześniej, pojechałem na południe, przygotować trasę wycieczki. To było niedługo po przejściu cyklonu Nargis, a ja, jak wszyscy w kraju, nie miałem pojęcia o tym, co się dzieje w delcie Irrawady. To, co tam zobaczyłem, szokowało. Ludzie, którzy potracili wszystko, nie otrzymali żadnej pomocy, byli skazani sami na siebie. Przejeżdżając, zrobiłem kilka zdjęć i… pojechałem dalej. To wszystko. Kiedy odebrałem ten telefon i usłyszałem, że mnie szukają, byłem przerażony, nie miałem pojęcia, co robić. Ale wiedziałem, że za nic nie chcę trafić do więzienia. Kilkaset metrów przed lotniskiem, zatrzymałem taksówkę, zapłaciłem i wysiadłem. Do domu wrócić nie mogłem. Miałem przy sobie trochę służbowych pieniędzy, zadzwoniłem do biura, przeprosiłem szefa za to, że je zatrzymam i pojechałem do przyjaciół, do innej części Rangunu. Tam przenocowałem, a o świcie, wziąłem od nich kilka ubrań na zmianę i ukrywając się ruszyłem w stronę granicy. Po kilku dniach wylądowałem w Mae Sot, potem tutaj. Wiem, że policja codziennie przychodziła mnie szukać. Dd ponad dwóch lat już tu jestem. Mieszkam w tym domu, przy drodze. Zbudowaliśmy z kolegą prowizoryczną klasę, za własne pieniądze kupiłem tablicę i używany słownik i ucze angielskiego. Za darmo, jak wszyscy tutaj.
– A w Birmie nie mogłeś zostać, spróbować to jakoś wyjaśnić? Przecież nic nie zrobiłeś…
– Chyba żartujecie! Widzicie tamtego mężczyznę? Wiecie dlaczego jest łysy? Całymi tygodniami siedział przykuty do słupa z kapiącą mu na głowę gorącą wodą. Aż stracił większość włosów. Z nikim nie rozmawia. Zwariował. Wielu ludzi wariuje. Tam nie masz żadnych praw. Ja nie wytrzymałbym tortur, nie dałbym rady. Wszystko, tylko nie więzienie. Chociaż tu też nie jest lekko. Najtrudniejsze jest to, że nigdzie nie mogę się ruszyć. Teoretycznie mógłbym dostać przepustkę i pojechać do Mae Sot. Ale nie chcę. Tajowie na nas żerują, pod byle jakim pozorem, czepiają się dokumentów, żeby wyłudzić łapówkę. Nie widzieliście kontroli? A, wiecie, szkoda gadać.

Siedzimy, sączymy herbatę, zmieniają się ludzie, historie… czyjś brat działał w opozycji, wywiad nie mógł go znaleźć, zaczęli nachodzić rodzinę. Wszyscy musieli uciekać. Kto inny, były wojskowy, szukając ocalenia dla resztek samego siebie, przywdział mnisie szaty. Co noc budzi się z krzykiem. Ktoś próbował zawieźć jedzenie ofiarom cyklonu, trafił do więzienia. Ktoś filmował zamieszki, czyjaś wioska spłonęła… w samym tylko Nu Po, 15 tysięcy tragedii.

Wystawa
Córka właściciela tea shop’u podbiega uśmiechnięta, ze zmiętą kartką papieru. Z dumą, ją rozkłada, żeby pokazać rysunek. Już, już chcemy pochwalić, powiedzieć, że bardzo ładny, gdy nagle do nas dociera, że na dziecięcym obrazku, dwóch uzbrojonych żołnierzy, drewnianymi pałkami, bije ludzi po głowach. Bity mężczyzna klęczy, złożone w prośbie dłonie, błagają oprawcę o litość. Trzeci żołnierz, dowódca, stoi z pistoletem. Słabym, łamanym angielskim, dziewczynka coś tłumaczy. Ale niestety nijak nie potrafimy zrozumieć. Chowamy tylko emocje za udawanym uśmiechem. Następnego dnia, rano, emocje te uderzą z dużo większą siłą.

Z okazji dnia uchodźcy, w obozie jest wystawa. Na jego głównym placu, kilkadziesiąt rysunków. Wiele z tych obrazków, mogłoby być dowodem, w procesie rządzącej junty, o zbrodnie przeciwko ludzkości. Z przerażającą precyzją, pokazują to, o czym można przeczytać w raportach wspierających Karenów organizacji humanitarnych. Przymusowe, masowe przesiedlenia, krzyżowanie, palenie ludzi żywcem, gwałty, w tym gwałty zbiorowe, najwymyślniejsze formy przemocy i „tortury wodne”, zakopywanie w ziemi po szyję i doprowadzanie do śmierci biciem i kopaniem, samowolne egzekucje, ścięcia, zmuszanie do niewolniczej pracy… to tylko część przykładów. Kiedy się o tym czyta, nagromadzenie zła sprawia, że fakty tracą realność, wydają się być niemal nie-do-uwierzenia, odległym, koszmarnym majakiem, oglądanym zza szyby domowego zacisza. Tu, czar dystansu pryska. Z koślawo wiszących rysunków, bije bezlitosna namacalność. Bo te dzieci, nie znają tego z opowieści. One musiały to widzieć. Usłyszeć, poczuć, przeżyć. Bo zbyt dokładnie wiedzą, jak się kopie człowieka, przystawia karabin do głowy, przykuwa skazańca do słupa, ucieka z płonącej wioski, pełnej leżących trupów. Przerażenie, strach, niemoc. Tego nie podpowie dziecięca wyobraźnia. Tego nie sposób poznać, słuchając rozmów dorosłych.

Plotka
Tony siedzi w ławce, wpatrując się w pustą tablicę. Cała jego energia, gdzieś wyparowała. Na wczorajszych obchodach dotarła do niego plotka. Komendant powiedział komuś, że zlikwidują obozy, a wszystkich tutejszych uchodźców odeślą z powrotem do kraju, jeśli wybory w Birmie odbędą się zgodnie z prawem. – Zgodnie z jakim prawem? – Tony nie wytrzymuje – Te wybory to farsa! Chcecie już dziś znać wyniki? Mogę wam powiedzieć.

Tegoroczne wybory są piątym, z ogłoszonych przez juntę, „Myanmarskich Siedmiu Kroków w Drodze do Demokracji”. Kilka poprzednich przyniosło nową konstytucję. Gwarantuje ona, nominowanym przez generałów żołnierzom, 25% miejsc w obu izbach parlamentu. Pozbawia prawa do głosowania, członków zakonów i „ubogich”, ogranicza wolność słowa, zrzeszania i zgromadzeń, mętnymi zapisami o „społecznym spokoju”. Nie ma choćby wzmianki o zakazie tortur ani nie daje gwarancji uczciwego procesu. Gdy „zajdzie nagła potrzeba” Tatmadaw (Myanmarskie Siły Zbrojne), może zawiesić wszystkie „podstawowe prawa”. Ministerstwa obrony, bezpieczeństwa, spraw wewnętrznych i zagranicznych pozostają w rękach generałów. Tatmadaw jest zarządzany wewnętrznie i niezależny od pozostałych organów państwa, sąd najwyższy nie ma władzy nad sądami wojskowymi, a prezydent nie ponosi odpowiedzialności przed parlamentem ani żadnym sądem. Żeby wprowadzić zmiany w ustawie zasadniczej, trzeba uzyskać przewagę ponad 75% głosów. Konstytucja została zatwierdzona w referendum. Według oficjalnych danych, głosowało 99% uprawnionych i 92% z nich, poparło jej wprowadzenie. Według nieoficjalnych, urzędnicy państwowi głosowali w obecności żołnierzy, pracownicy dużych fabryk, w swoich miejscach pracy, a resztę narodu „uprzedzono”, że namawianie do „głosowania na nie”, grozi wysoką grzywną i trzema latami więzienia.

Kiedy Tony nam o tym opowiada, jego złość miesza się z bezsilnością.
– Generałowie wciąż zwlekają z podaniem daty wyborów – ciągnie – będą tak czekać do ostatniej chwili, żeby nie było czasu na kampanię. A i ta będzie nierówna. Wszystkie media w Birmie należą do obecnej władzy. Gazety, radio, telewizja. Wszędzie będzie tylko ich propaganda. Opozycji pozostanie na wpół legalna dystrybycja ulotek i spotkania. A i na tych, pewnie będzie więcej tajniakow niż zwykłych ludzi. A potem będą wybory. Potoczą się tak, jak ostatnie referendum. Nie wpuszczą przecież do kraju dziennikarzy i obserwatorów. I w końcu junta ogłosi wyniki, w których okaże się, że zgodnie z prawem, zasadami demokracji i wolą narodu, to ona je wygrała.

Twarz Tony’ego tężeje.
– A wiecie co się stanie, jeśli naprawdę Tajlandia zlikwiduje obozy? Rząd zrobi na granicy wspaniałe powitanie, będą przemówienia, uściski rąk, kamery. Cały świat zobaczy, jak szczęśliwie wracamy. A za pierwszym rogiem, wszystkich nas aresztują. Wsadzą do ciężarówek i wywiozą do więzień. Albo najbliższej dżungli. Nigdy tam nie wrócę, dopóki oni rządzą. Jeśli mam stracić życie, to chociaż w słusznej sprawie. Nigdy nie myślałem, że byłbym zdolny zabić, ale teraz już wiem, że jeśli będzie trzeba, choć nie chce, chwycę za broń. Trudno.

13 sierpnia, rządzący generałowie ogłosili termin wyborów. Odbędą się 7 listopada tego roku. 26 sierpnia, sekretarz generalny ASEAN (Stowarzyszenia Narodów Azji Południowo-Wschodniej), wyraził swoją radość, w związku z wiadomością o ustaleniu daty elekcji, ponieważ nie tylko ASEAN, ale i opinia międzynarodowa przejawiały „zatroskanie” i „niepokój”, związane z procesem przygotowania wyborów oraz tym, czy będą one wolne i uczciwe. Jednocześnie, minister spraw zagranicznych Wietnamu, pełniącego przewodnictwo w organizacji, zadeklarował, że ASEAN zachęca i wesprze Myanmar w jego „drodze do demokracji i pojednania narodowego” oraz w przygotowaniach do planowanej elekcji. Konsultacje w tej sprawie, odbędą się w najbliższym czasie. Bez podania przyczyny, od 1 września junta zawiesza, wprowadzoną w maju tego roku,  możliwość uzyskania wizy na lotnisku w Rangunie. Procedura powraca do silnie kontrolowanych przez rząd ambasad i konsulatów.

dziura w zyciorysie

52 dziura.jpg

no wlasnie. choc nie do konca to nasz wybor, dzis wciaz jestesmy tu, gdzie bylismy poltora miesiaca temu. mozemy tylko dziekowac losowi za to, ze utknal nas w jednym z najcudowniejszych miejsc po drodze. sa i zdjecia i historie, bo byl i ramadan i chinskie swieto glodnych duchow i japonskie bon odori i latajace lemury i little india z masala dosa co rano… kiedys pewnie o tym wszystkim opowiemy. ale nie teraz, bo teraz, najbardziej na swiecie, chce nam sie ruszyc wreszcie dalej. jutro wychodzimy na droge wystawiac kciuki.