vincent ma dwadziescia cztery lata, ukonczona oceanografie i ekran monitora podzielony na pol. jedna, ta mniej uczeszczana polowe, zajmuja tabelki oraz przyprawiajace vincenta o nagle ataki sennosci, raporty. druga polowa, to okno na swiat. pewnego dnia, przez to okno vincent dojrzal pelna meandrow, doline rzeki santa cruz. hmm, pomyslal i tydzien pozniej, zostawiwszy gdzies w tyle dom, monitor i glebiny atlantyku, miekko wyladowal na jednym z lotnisk buenos aires, by nastepnego dnia, przekroczyc prog hostelu lago argentino w calafate. tam go spotkalismy. wpadl jak burza i ze swiecacymi oczami, rozpoczal roztanczona prostolinijnym entuzjazmem opowiesc o zebraniach, klubach rzecznych, kajakach i szczesciu. jutro musze tu byc o dwudziestej, bedzie spotkanie klubu, na nim moge znalezc kogos, kto sprzeda mi kajak. jak juz go bede mial, przeplyne cala ta rzeke, od lodowca po atlantyk. tak, ten pomysl byl niedorzeczny. jednak vincent swiecie w niego wierzyl. nie przeszkadzal mu w tym ani rozsadek, ani zadomowiona tu juz zima, ani fakt, ze ta dolina, to surowe, wijace sie pustkowie. rio santa cruz brzmi pieknie i to jest wystarczajacy powod, by oddac sie dlugim kilometrom jej szarego nurtu. nie potrafilismy sie z nim nie zgodzic, zarazal tym swoim irracjonalnym zapalem.
niestety. nastepnego dnia wrocil z butelka merlota w dloni i zatroskaniem na twarzy. kajaka nie bylo. wieczor poplynal smutnawa struzka wina, rozmowami i graniem na bebnach. byla nas zaledwie garstka, zrobilo sie domowo i cieplo. w pewnym momencie diego, wlasciciel hostelu zamarl na chwile, przeszukal zakamarki pamieci i wyciagnal z nich strzep. sluchaj, niczego nie obiecuje, ale wydaje mi sie, ze kumpel moze wiedziec, kto moze ci pomoc. rano do niego zadzwonie.
poranek zupelnie zaskoczyl. okazalo sie, ze kajaka co prawda nie ma, ale za to dziesiec metrow dalej, u sasiada w garazu dogorywa blekitne kanoe. vincent znow uniosl sie kilka centymetrow nad ziemie. chodzil, trajkotal, negocjowal cene, zdobywal zywice i wlokna do naprawy pekniec, zapominal jesc i promieniowal szczesciem. kolejne dwa dni spedzil na przywracaniu do zycia tej styranej uderzeniami fal skorupy. byl chyba jedynym na tym swiecie czlowiekiem, tak szczerze wierzacym, ze ona jeszcze kiedykolwiek uniesie sie na wodzie. to kanoe zdobylo jego serce, opowiadal o nim, jak o jakims cudzie swiata.
trzeci dzien znow sciagnal go na ziemie. bylo zbyt zimno, by zywica schla. kolejne warstwy lepily sie, ciagnely i rozszczelnialy. vincent byl bezradny. chodzil jak struty, z myslami rozkolatanymi miedzy kolejnymi pomyslami ratowania marzen. opalarka, suszarka, slonce…
co bylo dalej, nie wiemy. czas nas gonil. z plecakami na plecach rzucilismy ostatnie spojrzenie na kanoe, zostawilismy vincentowi dobre slowo, obiecalismy trzymac kciuki i ruszylismy na droge. szlismy przez sniegowodeszczowa zamiec. kilka dni temu, napisalismy mejla z pytaniem czy sie udalo. vincent nie odpowiada. myslimy, ze to dobry znak. nie da sie wyslac mejla z patagonskiego pustkowia.
3 myśli do „vincent”
Dodaj komentarz
Musisz się zalogować, aby móc dodać komentarz.
My?l?, ?e Vincentowi si? uda i spe?ni? si? jego
marzenia. Fainych ludzi spotykacie na waszym szlaku
podró?y – pami?tajcie, ?e optymizm i pogoda ducha
zwalcz? wszystkie przeciwno?ci losu.
Ma imi? pochodzenia ?aci?skiego od s?owa vincens – zwyci?zca… tak wi?c… niech p?ynie…
Zgodnie z umow? czekam na informacje o Vincencie!!!
Non comment jak uzgodnili?my!!!