vamos a la playa

zeszyty strony-67.jpg
http://picasaweb.google.pl/maugoska/VamosALaPlaya#

km. 0*
o bogowie! tomek skreca noge.
km. 6
punta del este ciagnie sie nieznosnie kikutami wiezowcow.
km. 7
ocean wyrzucil na brzeg kilka poplatanych linami bambusowych tyczek. zyskujemy dwoch towarzyszy. tomek przedstawia: pako. raban.
km. 13
wiatr z polnocy. piach slizga sie, wije, pelza. uderza, kluje szpilkami ziarenek, wciska sie wszedzie. cala plaza tanczy wstegami podmuchow prosto w twarz.
km. 14
jeszcze nigdy, nigdzie tego nie czulismy. zmiana pogody nadciaga zdumiewajaco namacalnie. powietrze, jak woda, poprzeplatane jest cieplymi i zimnymi pradami. klejace powiewy goraca wypierane sa coraz czesciej przenikliwym chlodem. dziesiec metrow tego, pietnascie tego, piec tego, dwadziescia tego.
km.18
pusty bar na plazy. wieje, jutro ma padac. trudno, wlamujemy sie. jesli mamy jakos przetrwac, musimy miec ochrone.
km. 18
czwarta rano nadeszla ryczacym tapnieciem. na zewnatrz, zderzenie mroznego szalenstwa patagonii i nierozumnych skwarow amazonskiej dzunglii. nieprzerwana jasnosc blyskow, nieustajacy huk grzmotow. mimo otaczajacych scian, namiot caly fruwa, mimo dachu, caly jest zalewany wodospadami nawalnicy. minuty wloka sie nieznosnie, ogluszajacy niepokoj, niepewnosc czy ten barak zdola przetrwac. mimo ze slonce wschodzi o piatej, dzien nastaje dopiero przed dziesiata. zasypiamy. przebudzenie. cisza. droga wolna.
km. 26
idziemy biegnaca tuz przy plazy droga. rozmowa, ze do samego punta del diablo nie lapiemy stopa, jednak jesli ktos sam sie zatrzyma, wsiadamy sprawdzic, co los przynosi.
km. 26
minute pozniej los przynosi silvie i santiago w bialym, troche rozklekotanym ogorku. dziesiec minut pozniej – uzupelniony zapas slodkiej wody. godzine pozniej, na pozegnanie – regalo – prezent – sprasowana kostke przydomowej samosiejki. ot tak, taka mial santiago fantazje.
km. 33
do wykapania, kompletnego, z myciem wlosow i zebow tak naprawde potrzeba niewiele ponad litr wody. az ciezko uwierzyc.
km. 35
jose ignacio jest wioska. ma mniej niz tysiac mieszkancow. jednak nie ma tu zwyklych domow. wszystkie budynki poznaczone sa szyldami: architekt, dekorator wnetrz, agencja nieruchomosci, projektowanie kuchni, meble nowoczesne, antyczne… w calej warszawie nie ma takiego wyboru jak na tych kilku ulicach. poprzednie miasteczka wygladaly tak samo. a wszystko to po to, by budowac kolejne i kolejne luksusowe wille. za dziesiec lat, cale to wybrzeze bedzie mozna przejsc betonowym deptakiem.
km. 39
urugwaj ma trzy i pol miliona mieszkancow. na kazdego mieszkanca przypadaja cztery krowy. na kazdym krowim placku wyrasta od kilku do kilkunastu grzybkow. fernando powiedzial, zeby uwazac czym ludzie po drodze czestuja, bo czasem po kanapce z dzemem, zamiast do nastepnego miejsca mozna dojsc na druga strone rozumienia.
km. 40
mijamy ostania wille. ostatni bekitny basen i ustawiona przy nim strozowke. dobrobyt. szukamy definicji. dobry byt. bycie, zycie. czyli co? mieszkanie na kredyt, samochod, telewizor, praca, supermarket, kino, restauracja, wczasy, kolejny gadzet, pozwyzka. ekomomistom to wystarcza, ekonomisci sie ciesza. a my?
km. 46
sa jeszcze na swiecie miejsca, gdzie w powietrzu unosza sie tylko ptaki. zadnych slow, zadnych mysli. ludzie docieraja w nie rzadko. tak rzadko, ze powietrze pozostaje klarowne. czyste i wolne od snow.
km. 49
mala chatka. prosimy o wode. w chatce argentynka angielskiego i brazylijczyk polskiego pochodzenia. pieciominutowa dyskusja: dlaczego w obcym kraju, na emigracji, zyje sie latwiej, ma sie wiecej energii, robi sie rzeczy, ktorych u siebie by sie nie zrobilo, mniej sie narzeka. i wniosek. ze na swoj kraj jest sie skazanym. obcy – samemu sie wybiera. a to niezrecznie narzekac na wlasne wybory.
km. 52
ostatnia wbita w ziemie tablica z numerem telefonu i napisem vende, ziemia na sprzedaz.
km. 57
miejsca idealne, to takie, w ktorych idac, mozna w kazdej chwili, bez zastanawiania i schodzenia z drogi kucnac i zrobic siku.
km. 59
na lace trzeba bardzo uwazac, zeby nie wejsc w ptasie gniazda pelne pstrokatych jajek.
km. 62
pastwiska sa ogrodzone. kiedy idziemy, wszystkie, jeszcze raz, wszystkie krowy podbiegaja do ogrodzenia i nie spuszczajac z nas oczu ida rownolegle. przy czwartym pastwisku nie wytrzymujemy. stajemy. one staja. cofamy sie. krowy sie cofaja. biegniemy. biegna. podchodzimy do ogrodzenia. poploch, uciekaja kilka metrow. za moment ciekawosc, wracaja. jak w cyrku.
km. 67
noc przy drodze. rano, jeszcze przed sniadaniem dyskusja o posagach, o miejscach na swiecie, gdzie kobiete trzeba kupic i o miejscach gdzie trzeba zaplacic – dac posag, by ja wzieli. potem o poligamii. ze w zalozeniach moze i nie taka zla, ze jest wrecz uprzywilejowaniem kobiet, bo eliminuje zdrade i nie pozwala na bezkarne pozostawienie kobiety samej z dzieckiem.
km. 67
zwierzeta tu i w miejscach, gdzie sa ludzie. pozornie nie ma roznicy. i tu i tam podchodza blisko, nie czuja strachu. jednak tu zatrzymuja sie z ciekawosci. przysiadaja i nas ogladaja. a kiedy sie znudza, odchodza do swoich spraw. w torres del paine, w tatrach zwierzeta traktuja czlowieka jak karmidlo. czlowiek oznacza jedzenie. to widac nawet w zachowaniu mrowek. tu, kompletnie zignorowaly zostawiony przy ich sciezce brudny garnek. przechodzily obok, dzwigajac kawalki listkow. na polu namiotowym, na ktorym teraz to pisze, nie mozemy sobie dac z nimi rady. ten sam garnek, po minucie pokrywa sie czarna warstwa zarlocznego rozbiegania.
km. 67
na czterech najblizszych drzewach udaje nam sie doliczyc siedemnastu gatunkow ptakow.
km. 75
od dwoch tygodni, od kazdego spotkanego urugwajczyka slyszymy, ze nie damy rady przejsc wybrzezem, bo jezioro rocha jest polaczone z oceanem. jest gleboko i niebezpiecznie. hector, straznik rezerwatu kreci glowa z niedowierzaniem: ale macie szczescie, ostatnie dwa tygodnie byly bardzo suche. trzy dni temu wylonil sie waski piaskowy przesmyk. pojutrze juz go pewnie nie bedzie, bo zapowiadaja deszcze. przechodzimy sucha stopa.
km. 80
zastanowienie, jaki jest najmniejszy dystans po ktorym jest sens odpoczac. kilometr… byc moze. ale co metr juz nie, bo czlowiek sie umeczy siadaniem i wstawaniem.
km. 82
zlosc. ogrodzenia zdaja sie ciagnac az po pacyfik. nagle wrazenie, ze cala ziemia, jak sznytami, pocieta jest bliznami ogrodzen. a wewnatrz nich ludzie podlewaja i kosza zludzenie bycia pepkiem swiata. niedlugo rzeki, drzewa, pola, wyspy bedziemy ogladac tylko na filmach. i nie dlatego, ze znikna, ale dlatego, ze zostana otoczone murem z wyrytym na nim „propriedad privada”.
km. 90
la paloma. z punta del este piec dni drogi albo… godzina jazdy samochodem. i mysl, ze jak wrocimy do polski, bedziemy chodzic na spacery… na mazury.
km. 90
cztery czterolistne koniczyny.
km. 100
pani w sklepie, do wszystkich przychodzacych zwraca sie po imieniu. jestesmy wydarzeniem dnia. z mochilleros – backpackersow, plecakowcow, awansujemy na camineros – wedrowcow.
km. 105
przyplywy sa smutne. przyplywy wyrzucaja na plaze cale gory smieci.
km. 106
pulapka. malenka, niepozorna rzeczka snuje sie miedzy drzewami. zatrzymuje nas na ponad godzine. wody w niej tyle co nic. ale kiedy postawi sie stope, ta nagle wpada po kolano, po udo. zmieszany z mulem piach zasysa wszystko, co do rzeczki wpadnie. to dlatego jest tak czysta. kombinujac, wspierajac sie na kijach, z ledwoscia przechodzimy.
km. 107
znajdujemy pilke. idziemy za nia. nie mamy pojecia jak to sie dzieje, ale kopnieta pilka zawsze znajduje najlepsza droge, wtacza sie na najtwardszy piach.
km. 113
noc zimna. bardzo zimna. juz wieczorem, kiedy zaszlo slonce bylo ciezko. jednak poranek byl bezlitosny.
km. 113
ani slodka, ani slona woda nie myje garnkow tak dobrze jak piach. najpierw wilgotny, gruby, potem coraz drobniejszy i suchszy. lsnia jak juz dawno nie. wschodzace nad oceanem slonce gladko slizga sie po denkach.
km. 114
pierwszy spotkany na plazy czlowiek. gauczo na koniu. gdyby zobaczyl ufo, bylby chyba mniej zaskoczony. czlowiek w tej okolicy to wydarzenie, ale czlowiek idacy, pieszo, nie, nie na koniu, samochodem tez nie, nie nie mamy quada, idziemy p i e c h o t a, wie pan, nogami, pieta palec, pieta palec, dajemy slowo, dziala…
km. 114
spytany o dystans do cabo polonio, najblizszej ludzkiej osady, gauczo mysli, mysli i odpowiada: ponad dwadziescia, jakies dwadziescia piec kilometrow. o-o.

/no wiec tak: idziemy na wariata, wbrew wszystkim po drodze stwierdzeniom: niemozliwe. owe stwierdzenia zazwyczaj popierane sa argumentami: demon numer jeden – laguna rocha, nie do przejscia, za laguna krocza dziarsko wiosenne, bardzo silne wiatry, wiosenna kaprysna, zmienna pogoda, upaly na spolke z zimnem, brak sklepu!!!, tak, tak i… drogi!!!, tak, tak, tuz za tym absurdem, juz truchtem, przyplywy, ujscia rzek, brak miejsc do spania, brak ludzi, dzikie zwierzeta… eh, dlugo by wyliczac. dla nas – co argument, to zacheta. ale tak czy siak, idziemy na wariata, bo kto wie, moze maja racje. poza tym, wyszlismy z zalozenia, ze idac plaza trudno sie zgubic, wiec idziemy bez porzadnej mapy. a to oznacza, raz: brak informacji, gdzie mozemy znalezc slodka wode oraz dwa: brak informacji, jakie naprawde dystanse mamy do przejscia. a poniewaz wszystko, jedzenie, wode, niesiemy na wlasnych plecach, informacje te sa dosc istotne. a teraz powrot do gauczo/

km. 114(??????)
o-o. z naszych wyliczen (orbita saturna dzielona przez polowe trajektorii marsa, mnozona razy widzimisie grafika nanoszacego wzorki na mape wydawana przez urugwajskie ministerstwo turystyki) wynikalo, ze zostalo kilometrow pietnascie. dzien drogi. mniej wiecej na tyle jestesmy przygotowani. jesli ten pan ma racje, to znaczy, ze przez ostatnie dwa dni zamiast trzydziestu kilometrow przeszlismy dwadziescia. jesli idziemy dziesiec dziennie (nie wierze, nie wierze, nie wierze), to w cabo bedziemy za trzy dni. jedzenia i wody mamy na dzien. acha.
km. 118(?????)
przynosze pecha pingwinom. wszystkie trzy, jakie w zyciu widzialam, byly martwe.
km. 120(????)
znajduje bambusowe tyczki. zyskujemy dwie towarzyszki. przedstawiam: karolina. herera.
km. 123(???)
tempo przemieszczania nie zalezy od dystansu, ale od tego, jak pieknie jest dookola.
km. 127(??)
wielorybow wciaz nie. tylko foki slodko baraszkuja w falach.
km. 133(?)
piekny jest ten swiat.
km. 137(!)
cabo polonio!
km. 137
mlody hipis, prowadzacy jeden z dwoch w cabo sklepikow o malo nie rzuca nam sie z radosci na szyje, kiedy mowimy ze w polsce juz nie ma wojny. a we wloszech? tez nie? niemozliiiiiiiwe. azja? do azji nie jedzcie, oni tam wszyscy tadadadada!
aaaa… no to jeszcze dwa jablka poprosze.
km. 138
znaleziona na plazy pilke zostawiamy dzieciakom.
km. 138
w cabo polonio nie ma pradu ani biezacej wody. nie ma i nie bedzie, bo jest zakaz doprowadzenia, bo cabo to rezerwat.
km. 138
aaaa!!!!!! aaaa!!!!!!!!! aaaaaa!!!!!!!!!!!!! aaaaa!!!! w i e l o r y b y!!!!! przy samym brzegu!
km. j.w.
aaa!!! pierwsza kapiel w atlantyku zaliczona!
km. 140
najlepiej idzie sie po drobnym piachu, po samej granicy najdalszej fali. najlepiej idzie sie w czasie odplywu. najlepiej idzie sie, kiedy brzeg nie jest stromy. najlepiej idzie sie z wiatrem w plecy. dzis zadne z czterech „najlepiej” nie wystepuje.
km. 141
psuje nam sie aparat 🙁
km. 142
murphy chichocze. daleki horyzont zasnuwaja stalowe chmury. swiatlo staje sie niesamowite, nie do opisania, przepiekne. promienie sloneczne przebijaja sie przez nabrzmiale kumulusy, biel cabo polonio wycina sie z szarosci nieba. nic, tylko stac i robic zdjecia.
km. 145
murphy rechocze. punta castillo grande to oble, niewiarygodne, bajkowe glazy rzucone na schodzace prosto do oceanu pustynne wydmy. to na dole. na gorze, natura szaleje. najwyzsze chmury suna na polnoc, nizsze stoja w miejscu, najnizsze pedza na poludnie. niebo zamienia sie w nieustannie rozblyskujacy, nieokreslony kociol. z ktorej strony wieje? nie sposob powiedziec, w ktora strone zmierza? nie wiadomo. a my… od godziny idziemy w stumetrowej dziurze blekitu. my mamy slonce na twarzach. na nas nie spada ani jedna kropla deszczu. przeciez nikt nam w to nie uwierzy…
km. 146
murphy peka ze smiechu. niebo podzielone na pol. na zachodzie, nieskazitelny zachod slonca. na wschodzie szalencza burza. my po srodku. piecdziesiat metrow w prawo i stoimy w deszczu. piecdziesiat metrow w lewo, ani kropli. siadamy i siedzimy bez slowa. nie mamy sily tego widziec. mozgi i dusze nie nadazaja przerabiac takich ilosci piekna. i wtedy, nad nami, nie, nie na horyzoncie, tuz tuz nad nami, wyrysowuja sie na niebie dwie ogromne tecze. ratunku!
km. 147
milton ma 65 lat. wyglada na dwadziescia mniej. weszlismy na chwile, zostalismy pol dnia. milton jest hipisem. ale nie takim jak hipisi w cabo polonio, on ma hipisowska dusze i hipisowski zyciorys. jego podzielone na 26 letnie cykle zycie przegnalo go po barwnych bezdrozach san francisco lat szescdziesiatych. wiecie, naprawde, nie ma rzeczy niemozliwych. pamietam jak tych kilka par wymyslilo sobie ruch. my na nich patrzylismy i machalismy rekami. a oni uparcie, ze oni sa hipisi… co bylo dalej, sami wiecie. po dwudziestu szesciu latach w stanach, milton wrocil do urugwaju. tu przemyslawszy wszystko, co po drodze zobaczyl, napisal ksiazke „spiritual navigation in the invisible world” (duchowa nawigacja po niewidzialnym swiecie). w zyciu chodzi o to, by okielznac przeciwnosci. oj, dlugo by opowiadac…
na droge dostalismy cztery razowe ciapaty.
km. 148
znow mamy psy. to juz chyba czwarte w tej drodze.
km.150
po raz kolejny, przyplyw przyniosl tony smieci. ziemia powinna sie zatrzymac i tubalnym glosem ryknac: nie rusze sie, dopoki tego wszystkiego nie posprzatacie.
km. 153
nie wierzymy, aparat znow dziala.
km. 154
nawet stopery w uszach nie pomogly. noc nieprzespana, bo…zaby, swierszcze, ptaki, kumkaniopluski, zawodzenia, swisty, stukoty, szelesty, wiercenia… lekcja numer xyz: never-ever-przenigdy nie funduj sobie spania przy mokradlach.
km. 155
chmurzy sie, wieje, pada. spytani o pogode na najblizsze dni, ludzie odpowiadaja: mas o menos como hoy (mniej wiecej jak dzis). eh…
km. 158
mas o menos jak dzis oznacza sliczne, blekitne niebo. obok nas strumien. te strumienie sa dziwne. to jest tak: wije sie miedzy wydmami koryto rzeki. na pierwszy rzut oka jest cale wyschniete, ale kiedy pojdzie sie kawalek, okazuje sie, ze mozna znalezc wode. nie wiadomo jak, nie wiadomo skad wyplywa, ciurka sobie kilka, kilkanascie metrow i znika w piasku. dzis, te kilka metrow zatrzymuje nas na kilka godzin. pranie, mycie, picie do woli. to picie do woli jest chyba najprzyjemniejsze.
km. 160
znow dziko. znow jedyne ludzkie slady naleza do nas.
km. 163
musimy cos zmienic w naszym nudnym, monotonnym zyciu. zamieniamy sie. dzis tomek idzie pierwszy.
km. 166
kiedy wchodzimy na wydmy, ptaki zrywaja sie i zaczynaja latac nad nami jak nad drapieznikami. pikuja z dzikim wrzaskiem tuz przy naszych glowach, wzlatuja na moment, cichna i znow atakuja. wycofujemy sie. chyba nie dociera do nich, ze mamy gdzies ich jajka.
km. 170
mas o menos pogoda jak dzis to skwar nie do wytrzymania i wiatr prosto w twarz. kazdy krok zaczyna byc kraszony bezradna wsciekloscia. swiat sie rozciaga. okreslenie kilometr to bzdura. powinno byc: kilometr w sloncu, kilometr asfaltem, kilometr sniegiem, kilometr rowerem, kilometr samochodem… dopiero wtedy pojawia sie odrobina precyzji.
km. 177
dyskusja o religii… nagle: jezus? on byl mlodszy ode mnie, on mnie gowniarz uczyc nie bedzie. i zaraz potem, wiesz, to juz jestes w tym wieku, ze powinnas bez problemu po wodzie chodzic.
km. 179
o-o. zimne prady. dookola blekit nieba, wiatr prosto w nos… skads to znamy…
km. 183
w glebi, za wydmami jakies zabudowania. poniewaz nic nie wskazuje na zalamanie pogody, postanawiamy nie odchodzic od nich zbyt daleko. najblizsze dwanascie godzin pokaze, czy paranoja, czy intuicja kaze nam tu zostac i bardzo uwaznie wybrac miejsce noclegu.
km. 184
czerwony zachod slonca. cieplo, niemal bezwietrznie i jak okiem siegnac, niebo nie skalane nawet jedna chmurna smuga.
km. 184
bedzie niecenzuralnie… jebut! mimo ze namiot z kazdej strony otoczony jest gestwina krzakow, jego scianki laduja nam na twarzach. pierwsza w nocy, kompletna ciemnosc. tomek z trudem wyczolguje sie na zewnatrz. tam, wiatr, jak psychopata w napadzie szalu porywa wszystko, co stanie mu na drodze. na smolistym niebie, w oddali migocza luny blyskawic. z powrotem do namiotu. lezymy, czekamy, moze przejdzie bokiem, moze minie. pierwsza trzydziesci. czas wlecze sie nieludzko. nie mija. po drugiej, chwila ciszy, chwila nadziei i – jebut! tym razem z taka sila, ze podmuchy sprzed godziny wydaja sie dziecinna igraszka. zawieszenie. jesli zostaniemy, nie wiadomo co sie stanie, to juz nie chodzi o podarty namiot, chodzi o nas, dookola wszystko lata. jesli zaczniemy sie zwijac, nie wiadomo, czy w tym chaosie damy rade sie spakowac, znalezc droge, dojsc do ludzi, dobudzic ich, przekonac, zeby wpuscili… zawieszenie i niepewnosc. w koncu decyzja, idziemy, bo z dwojga zlego, niepewnosc czynna jest znosniejsza niz niepewnosc bierna.
km. 184
w skrajnych warunkach w czlowieka cos wstepuje, jest jak maszyna logicznie wykonujaca kolejne potrzebne ruchy. zadnych zbednych, zadnego marnotrawienia. po kwadransie stoimy z plecakami na plecach i bambusowymi tyczkami w dloniach.
km. 184
witamy w piekle. swiatlo czolowki ledwie dosiega najblizszych dwoch, trzech metrow, wiatr, coraz bardziej bezwzgledny, sprawia, ze kazdy krok jest walka, co chwile trzeba przystawac, wbijac tyczki gleboko w piach, kulic sie, zapierac i przeczekiwac najsilniejsze podmuchy. idziemy na pamiec, w ciemnosci ciezko wyczuc odleglosc, z wszechobecnego huku nie daje sie wyluskac podpowiadajacych kierunek uderzen oceanu, staramy sie isc prosto i dolem wydm. z gory natychmiast zrzuca, sypie zwirem w oczy, rani kazda odslonieta czesc ciala.
km. 183,5
znajdujemy na piachu wglebienia przypominajace slady samochodu. probujemy. rozwidlaja sie. ene-due-like-fake… w prawo. dalej. uda sie, uda sie, uda sie…
km. 183
udalo sie. jest siedlisko. troche przerazajace, surrealistyczne, bez ludzi, ale jest. zaczynamy krazyc miedzy rozpadajacymi sie szopami, jeczacymi, blaszanymi zabudowaniami, schodami prowadzacymi donikad, polamanym krzeslem z wbita w nie maczeta, pustymi butelkami, rozrzuconymi deskami, przerdzewialym samochodem, poobdzieranymi, wielkimi lodowkami na ryby… w koncu znajdujemy najbardziej osloniety od wiatru, najbardziej zadaszony kawalek zabudowan i modlac sie, zeby nie zaczelo padac idziemy spac.
km. 183
sni mi sie brad pitt. mowi po polsku i jest spod sieradza.
km. 183
trzy tygodnie szargania plecaka po plazy, piachu, trawie i nic. jedna noc w miejscu tknietym reka ludzka i jest caly uswiniony.
km. 185
dlaczego w lesie, na plazy, na lace nie ma kurzu a na polce w domu jest?
km. 187
blisko.
km. 189
coraz blizej
km. 190
iiiiiiha!!!!!! punta del diablo! doszlismy!
km. 191
dwie napotkane na plazy panie pytaja przerazone, gdzie spedzilismy ostatnia noc. wczorajszy, pomaranczowy stopien zagrozenia wiatrem jest przedostani. ostatni, czerwony zarezerwowany jest dla tornad. to oni tu maja tornada?
km. 196
nie umiemy jeszcze wrocic do cywilizacji, na noc idziemy na plaze.
km. 197
o poranku oddajemy atlantykowi naszych towarzyszy: pako, rabana, karoline i herere.
km. 197
miedzy nami i europa jest tylko ocean. od ponad pol roku nie bylismy tak blisko polski. stajemy na brzegu i sie drzemy, ja: maaa-maaa!, tomek: maa-maa! taa-taaa! piooot-rek! koooo-cham-cieeee!!!!

* to jedyny kilometr okreslony dokladnie. cala reszta, na oko. w zaleznosci od zrodla, ta droga ma od 197 (nasze zaznaczenia na mapie) do 215 (pani w informacji) kilometrow.

18 myśli do „vamos a la playa”

  1. Pi?kny lot na szczotko-miotle, chyba Ci kupi? prawdziw? miot?e,
    nie wiedzia?em, ?e jeste? z klubu pi?knych czaro….dziejek!!!!
    Tomek co widz? skr?ty, golizna widz? ?e fajnie si? bawicie, tak trzyma?!!!!
    197km. mówi? do ksi??nej Mamy, ?e s?ysz? g?os Tomka, Mama mówi, ?e zwariowa?em
    a jednak to by?a prawda. A tak naprawd? to mo?na powie?ci pisa? „Dwoje Ludzi i Ocean”

  2. No dobra, przeczyta?em… Noc z g?owy, ale uda?o si?. Ta… *d?uga chwila milczenia* No taa… Hardkory z Was. Pe?en szacun. Tylko si? boj?, ?e im d?u?ej tak idziecie i idziecie, tym trudniej b?dzie Wam wróci?. Do domu. Jak ja bym spotka? wieloryba w Atlantyku i dwie t?cze nad g?ow? i wiatr taki i s?o?ce z deszczem… I jak bym spotka? pako, rabana, karolin? i herer? to ju? bym nie chcia? wraca?.

  3. :))))))))))
    amy, a my, tez kochamy:)
    tym bardziej, ze…….
    ROWNO, ROWNIUTKO ROK TEMU WYCHYLALISMY W PRZEKASCE SLODKIE, ZAGRYZANE SLEDZIKIEM POZEGNALNE PIECDZIESIATKI….
    raaaany… za dwa dni rok stuknie…
    a dzis… koniec wakacji. wymoczeni w wodach termalnych, o cztery tony ciemniejsi ruszamy dalej. z powrotem do indian:) NARESZCIE!

  4. Za pietna?cie minut minie rok jak wyruszyli?cie w podró? nieznan?,
    prze?yli?cie przez ten rok tyle przygód,?e niejedna osoba w waszym
    wieku nie prze?yje tylu przygód przez ca?e swoje ?ycie. Pe?en szacun
    dla WAS i ?ycz? WAM dalszych pi?knych w?drówek po Matce Ziemi.

  5. Ju? rok mino? jak Was niema, nie powiem, ?e si? ciesz?
    bo to by?aby wielka ?ciema. W?drujcie dalej moi Kochani,
    a? dojdziecie do polskiej przystani. A kiedy to b?dzie
    Wy tylko wiecie bo du?o jest jeszcze ciekawych miejsc
    na tym ?wiecie. Ale sobie porymowa?em!!!!!!
    Wszystkiego najlepszego z okazji rocznej w?drówki.
    Jak ju? rok razem wytrzymali?cie i dalej jest fajnie
    tzn. ?e mam ju? synow?!!!

  6. Jak mi te zdj?cia mogly umknac….to chyba wasza najwieksza sesja- wreszczie wasze mordki szczesliwe zobaczylam- RAZEM.cudne foty…i tutki niesamowite…ale jedno musze powiedziec – Gocha, ze Ty tyle kanapek zjadasz na sniadanie???;-))))))) Buziaki!

  7. No to 197 czy 215 km? he?
    Z geometrii fraktalnej wiadomo ze km bedzie wiecej im Bardziej Dokladnie bedziemy sie im przygladac. No i popatrzcie, nie pomyslalem ze mozna takie rownanie dowiesc na piechote 🙂

    How Long Is the Coast of Britain?

    Autor Benoît Mandelbrot urodzony, a jakze w Warszawie. Tak bardzo chcial sobie w 1979 roku wydrukowac rownanie innego faceta (ktory stracil nos na wojnie) ze odkryl sobie zbior Mandelbrota (taka podroz bez konca, niby tak samo, ale nie do konca) i jeszcze pare zagadek przy okazji.
    I tym Was chcialem poczestowac:
    mandelbrot

Dodaj komentarz