Dokładnie w chwili, kiedy czytasz to tu, my już jesteśmy gdzieś tam. Gdzie? Ciężko to przewidzieć. Może właśnie ledwo łapiąc oddech stoimy oparci o kierownice, odpoczywamy na skraju drogi przed kolejnym podjazdem? A może próbujemy nie poślizgnąć się na kamieniu, nabierając wodę z rzeki? A może jedziemy i klniemy na czym świat stoi, moknąc i trzęsąc się z zimna, oblepieni lepką zawiesiną chmur i świadomością, że nad tą doliną, nad tymi chmurami górują monumenty szczytów, których… nie zobaczymy.
Tybet. Tak naprawdę nie liczymy na to, że uda nam się tam wjechać. Ale też i nie to jest celem. Od bardzo, bardzo już dawna czekaliśmy na Himalaje. W różnych chwilach słabości powtarzaliśmy sobie: dobra, nie ma co tam kwękać, zobaczysz nadejdzie moment, w którym po długim dniu, położymy się na stoku przed namiotem i będziemy tak leżeć i patrzeć, patrzeć, patrzeć na ośnieżone sześcio, siedmiotysięczniki. Pojedziemy przed siebie, najdalej jak tylko się da w stronę granicy z Tybetem, a kto wie, na bezdrożach, może i wślizgnąć się uda w jakieś miejsce zakazane… Marzenia, pragnienia takie.
Teraz, kiedy to piszę, jesteśmy prawie, tuż tam. Fizycznie, geograficznie, dzieli nas od gór 60 kilometrów. Trzy godziny drogi. Ale mentalny dystans nieznośnie się wydłużył. Liczyliśmy się z tym, że lekko na pewno nie będzie. Przełęcze po 4500 nad poziomem morza, serpentyny podjazdów po 2 tysiące w górę, po półtora w dół. Słynne z marności drogi. Górska, zmienna pogoda. Po ponad 2 latach w tropikach, na tych wysokościach, w kilkunastu stopniach, będziemy pewnie zamarzać. E tam, damy radę! Może trochę na wyrost powtarzaliśmy sobie. No bo nie ma co kryć, obawialiśmy się tych niskich temperatur, ogromnego wysiłku, choroby wysokościowej… Lecz czego się nie robi, żeby spojrzeć w oczy samym Himalajom. Czego się nie robi, by zbliżyć się do ludzi, dla których ta surowość jest rodzinnym domem.
A tu…
Najpierw wiadomość, że zamknęli Tybet, nie wydają pozwoleń. Zaraz po niej stos niespójnych informacji, że wraz z zamknięciem Tybetu odcięte zostały obszary do niego przylegające. Jak duże? Gdzie? Nie wiadomo. Jedni mówią, że tylko miasta przygraniczne. Inni, że cały region. Że nawet sto kilkadziesiąt kilometrów od Chengdu zawracają turystów. Rany – pomyśleliśmy – czemu akurat teraz? Wzięliśmy głęboki oddech, potem drugi, trzeci, popatrzyliśmy na siebie. E tam, nie dajmy się, najwyżej nas zawrócą, ale przecież wszystko, co zobaczymy po drodze i tak już nasze będzie.
A tu…
Trzy dni przed jechaniem niebo się zasnuło. Zaczęło padać, siumpić. Normalne, taki czas, w czerwcu już trochę pada, z cukru nie jesteśmy – staramy się powtarzać przez dwa pierwsze dni. Trzeciego sprawdzamy prognozy. Sprawdzamy, sztywniejemy, a krótką chwilę później ręce nam opadają. Najbliższe dwa tygodnie – deszcz, deszcz, deszcz, deszcz, deszcz. Codziennie. Każdego dnia. W tym roku wcześniej nadszedł. Tyle miesięcy czekania i kiedy jesteśmy tak blisko, nagle… eh, szkoda gadać. Karakorum Highway, którą chcieliśmy jechać definitywnie zamknęli. Teraz, tutaj – to. Czytamy ostrzeżenia, że w czasie obfitych opadów zbocza się osuwają i zasypują drogi. Spoglądamy na siebie. Nie chce nam się gadać. Sprawdzam bilety do Polski. Z Pekinu, na za tydzień.
Popołudnie i wieczór trwa branie przysłowiowych, trzech głębokich wdechów. Miotamy się niemożebnie. W końcu, zgarniamy rowery i… do rzeczy na drogę dokupujemy jeszcze dwa płaszcze przeciwdeszczowe. A niech się dzieje, co chce. Jedziemy. Może na dzień, może na trzy tygodnie. Może będzie cudownie, może będzie parszywie. Niech się dzieje, co chce. W końcu wciąż powtarzamy, czasem aż do znudzenia: los odwdzięcza się za wysiłek. Trzeba dać mu szansę.
Ps. Kiedy to piszę, nagle wychodzę z siebie, staję z boku i taką sama sobie funduję reprymendę:
– Noooo, ty to masz problemy, naprawdę, pozazdrościć. Ludzie to mają problemy – pracy nie mają, chorzy są, bliskich tracą. A ty co? Zabrali dziecku zabawkę i się złości? Deszcz pada i świat się wali?
Też sobie tak pewnie myślicie, co?
– Ale to co? Mam nie marzyć? Albo mam na marzeniu poprzestać? A kiedy ja chcę marzenia realizować… – odpowiadam sobie w duchu.
Houk. Do usłyszenia.
Post powstał na arcyklawym notebooku Acer Aspire TimelineX
„Sprawdzam, bilety do Polski” i co z tego jak się
tylko na sprawdzaniu kończy a widzę, że myślicie
o problemach wśród ludzi, normalnych ludzi, „pracy
nie mają”- to niech poszukają, ” chorzy są”-to niech
chodzą do lekarza, „bliskich tracą”-to niech się nie
rozwodzą…….:)
A tekst wspaniały, chyba muszę jak pozwolicie
podziałać w Krakowie w Wydawnictwie Otwartym,
żeby pomyśleli i nie trzymali na półce bo jak
wydadzą Waszą książkę po dłuższym czasie to
będzie to pułkownik i zapiszą Was do kombatantów…:)