KLIKNIJ TU, ŻEBY OBEJRZEĆ AWANGARDOWY FILM Z PRZYGOTOWAŃ 🙂
Możecie mówić, że coś kręcę, ale powiem wam prawdę. To wszystko zaczęło się daaawno temu. Ponad trzy lata już minęło. Kilka dni przed wylotem do Peru kumpel mnie spytał:
– Ej! A dlaczego, skoro ty prawie nie złazisz z tego roweru, to wy tymi rowerami w ten świat nie pojedziecie?
– Hm… nie wiem stary – odpowiedziałem szczerze.
I nie wiedziałem. No niech mnie pokręci gdybym kłamał. Od samego początku o tych rowerach gadaliśmy. Jeszcze w Ameryce Południowej. Pamiętam jak dziś. To była Patagonia. Ruta 40 albo gdzieś tam. Normalnie na stopa czekamy. I zaczynamy bajania z nudów. Że gdyby tak mieć rowery na ten przykład. No to tą całą drogę, te góry, równiny, te bezkresy magiczne, można byłoby przejechać na nich i w dupie mieć autobusy, pociągi, samoloty, a nawet tego stopa. No ale na gadaniu się wtedy skończyło.
Minął pierwszy rok podróży i wylądowaliśmy w Bangkoku. Któregoś dnia szwendając się po mieście znaleźliśmy pierwszy na naszej drodze sklep rowerowy z prawdziwego zdarzenia. Wlazłem do środka jak do worka Św. Mikołaja. Fajne rowery, części na wskroś nowoczesne, gadżety dla maniaków, błyskotki, przerzutki, świecidełka. Ale też bagażniki, sakwy i sprzęt do turystyki rowerowej. W oczach nam z Margot pojaśniało w głowach pomętniało. Następnego dnia wróciliśmy tam pod pretekstem naoliwienia scyzoryków i się zaczęło. Nagle patrzę w oczy Margolci, ona w moje. Błyski jakieś znowu, ogniki, chęci i strachy. Nawet się nie zorientowaliśmy jak zaczęliśmy ustalać ceny z właścicielem. Że gdyby tak te dwa rowery, do nich sakwy, bagażniki, światełka, dętki, pompkę i narzędzia, to ile by to wyszło razem? A z upustem? Aha! To musimy się zastanowić, bo jutro wiza się nam kończy i do Birmy lecimy, ale potem wrócimy.
Wróciliśmy, ale się nie odważyliśmy. Zabrakło tej iskierki. Tej małej odrobinki, co się zowie „raz kozie rower”. Prawie dwa lata już minęły od tego czasu. Co innego nas pochłonęło. Inne rzeczy zaczęliśmy robić. No i stopem zaczęliśmy jeździć po Azji. Aż do Georgetown malezyjskiego dojechaliśmy. Tam znów sklep rowerowy stanął nam na drodze.
– Tomek! Popatrz jaki ładny Giant. Jaki ma kolor prześliczny.
– Noooo. Taki… czarny?
– No właśnie, w ogóle by się nie rzucał w oczy gdybyśmy nim po świecie jeździli.
I tak ciągle. Co sklep, co rower, co bez sensu czas w autobusach spędzony. Ale za każdym razem brakowało tej kropli, która przeleje kielich nieodwracalności. Tego czegoś co w duszy krzyczy – a niech się dzieje co chce! Wskoczmy w ten ogień, a potem jakoś się podmucha!
Mijały kolejne kraje, kolejni spotykani rowerzyści, sklepy, rozmowy, a co by było gdyby…. Aż wylądowaliśmy znów w Tajlandii na Phuket z przyjaciółmi szwendaczami. I nagle to się stało. Tak. To oni nam to zrobili. Do nich miejcie pretensje nie do nas. Gadaliśmy o rowerach, o pomysłach na jeżdżenie. Że właściwie to wszystko możemy, a normalnie to już nuda… no i stało się. Jak? Nie mogę powiedzieć, bo nie pamiętam po prostu, ale rozmowa po tym wieczorze wyglądała mniej więcej tak:
– Margot ale wiesz, że się upieprzymy po pachy i że nie będzie łatwo, że trzeba się będzie pocić, męczyć, śmierdzieć i w ogóle?
– E tam! Ja chce mieć kapelusz z rondem i rower, co będzie najładniejszy w całej Azji! Pomalujesz mi go żeby był inny od innych?
– I co?
– I wrócimy na nich do Polski. Tomek, trzeba spojrzeć prawdzie w oczy. Nie stać nas, żeby to zrobić inaczej.
– …
– Co tak patrzysz?
– Dobra! Niech się dzieje co chce! Zróbmy to! Ale po swojemu! Na wesoło!
– Ale to jak znaczy?
– Po prostu rozpoczniemy wielką ekspedycję i nazwiemy ją jakoś tak poważnie!
– Ale jak?
– Kuszenie Hemorojda 2012 Ekspedyszyn. Może być?
– Iiiiha! Ale…
– Co?
– Ale najpierw pomalujesz mi rower?
Tja… I tak to podjęliśmy tą decyzję . No, a teraz posłuchajcie jak to wyglądało w praktyce. Mieliśmy niecały miesiąc na to, żeby to wszystko zorganizować. Niewielki budżet na najpotrzebniejsze rzeczy, no i najważniejszy problem. Skąd do cholery wziąć rowery!
W wyniku głębokiej analizy, obliczeń, szacowań i możliwości zdecydowaliśmy, że ściągamy tylko mój ukochany i wyniuniany rower górski z Polski. A dla Margot znajdziemy coś w Tajlandii.
Tu pojawił się pierwszy problem. No bo rower mój, jak we wrześniu 2008 tuż przed wyjazdem zjechał ostatni raz z Gorców, tak stanął i się kurzył w stanie opłakanym i ubłoconym! Jak zwykle w takich momentach okazało się, ze człowiek nie jest sam jak palec na tej planecie i może liczyć na innych. Napisałem do Krzyśka ze sklepu Biketeam w Warszawie z pytaniem czy mnie jeszcze pamięta i czy by nie pomógł z rowerem. Żeby sprawdzić co w nim działa, a co nie, przegląd mu zrobić i spakować porządnie do samolotu .
Krzysiek odpisał następnego dnia. Że spoko. Że rower niech ktoś mu tylko podrzuci. Że sklep co prawda zamknięty bo sylwester i tak dalej ale on zrobi przegląd i spakuje wszystko z sakwami jak należy. Po starej znajomości za friko.
I co wy na to? Od razu nam wiara w ludzki gatunek wróciła.
Kolejny problem był dużo poważniejszy. Jak odnaleźć potrzebne rowerowe pierdoły we wszystkich spakowanych pudlach które zostawiliśmy prawie 3 i pól roku temu w Warszawie. Dętki, narzędzia, moje sakwy, ubrania, części zapasowe itp., itd. Jak to zawieść do Krzyśka, no i jak to wszystko z rowerem do nas przywieść. Do Tajlandii. Tu pojawił się Paweł. Stary kumpel Margot który kilka tygodni wcześniej oznajmił nam w mailu, że 11 stycznia będzie w Bangkoku i że z chęcią by nas zobaczył. No i postanowiliśmy jego w to wszystko wkopać. I co? I on temu wszystkiemu podołał. Nie wiemy jak, ale po dwóch godzinach spędzonych na skajpie mieliśmy skompletowane wszystkie potrzebne rzeczy, a następnego dnia rower był już na przeglądzie u Krzyśka. Natomiast transportem Pawła i roweru ze sklepu na lotnisko zajął się mój stary kumpel z pracy Rafał.
Ostania rzecz to były brakujące sakwy i bagażniki. Napisaliśmy do firmy Crosso, których dwie sakwy tylne już miałem. No i oni, że oczywiście z zamówieniem zdążą i z dużym upustem kupiliśmy brakujące sakwy, bagażniki i wór transportowy.
W międzyczasie znaleźliśmy sklep w Bangkoku, który zrobił 30% promocję na nowe Meridy i zamówiliśmy rower dla Maugośki.
Ta… Powoli się to rozkręca? Powoli. Ale posłuchajcie dalej.
10 stycznia wyjechaliśmy z Phuket do Bangkoku. Następnego dnia odebraliśmy z lotniska Pawła z moim rowerem. Dooobra! Szczerze? Wzruszyłem się. Nie widziałem mojego złomu od tak dawna. A do tego jeszcze miał na sobie prawdziwe polskie gorczańskie błoto. Nazajutrz wsiadłem na niego. Jeździł cudownie. Ja natomiast jeździłem ledwo-ledwo. Cóż wieczór wcześniej świętowaliśmy spotkanie z Pawłem. No a Paweł chłop jak dąb. Całe życie jakieś sztuki walki trenował. No to go spytaliśmy sącząc tajską whisky, czy nam może pokazać jakieś podstawy samoobrony. Alkoholu już sporo we krwi krążyło i zaczęliśmy z Pawłem…. no właśnie. Szukam słów które by to oddały. No chyba tłuc się po mordach z uśmiechem zaczęliśmy. Tak. To określenie pasuje jak ulał. Trzy godziny Margot uspokajała przerażonych przechodniów i policję, że nie chcemy się pozabijać, a myśmy się tłukli na ulicach Bangkoku w doskonałych humorach. Precyzje tylko nam alkohol z ruchów wyparował. No i rano moja twarz wyglądała jakbym zderzył się z walcem, a ból w klatce piersiowej oznajmił „koleżko, co najmniej dwa żebra masz pęknięte”. Jak pojawił się u nas w pokoju Paweł, nie wyglądał dużo lepiej, ale za to śmiechu mieliśmy przez następne dni co najmniej tyle, ile Margot miała dla nas politowania.
Następnego dnia pojechaliśmy na koniec Bangkoku po rower dla Margolci. Ledwo ją z tego roweru ściągnąłem jak zaczęła na nim brykać. Znaczy się jej on był.
Od tego momentu zostało około dziesięciu dni naszej wizy na to, żeby kupić zapasowe części, światła, bidony i koszyki do nich, rękawiczki, znaleźć jakieś rozsądne siodełko do nowego roweru, zamontować bagażniki (co okazało się wcale nie takie proste), kupić ekspandery, wysłać paczkę z niepotrzebnymi rzeczami i plecakiem Margot do Polski, sprzedać mój plecak i niepotrzebne rzeczy, ogarnąć to wszystko organizacyjnie, zdecydować w która właściwie stronę świata jedziemy, pojeździć trochę po Bangkoku żeby mięśnie przypomniały sobie jak się pedałuje…. i w końcu uczcić w Marglociowe urodziny Chiński Nowy Rok. Początek roku smoka i nowego sposobu na szwendanie.
Cały ten czas minął błyskawicznie. 24 stycznia zmęczeni i niewyspani siedzieliśmy na przeciwko siebie w pociągu na granicę tajsko-kambodżańską i patrzyliśmy się tępo na siebie, nie do końca rozumiejąc, co się dzieje dookoła. Rowery w przedziale kargo. My w przedziale obok z sakwami.
I jak mówiłem na początku. Bez ściemy. Bez kręcenia i owijania w bawełnę. Szczerze jak na bliźniaka przystało. Część mnie skakała z radości, że nagle nowa przygoda. Wyzwanie. Zupełnie inaczej. Że przygotowaliśmy w niecały miesiąc to, co niektórzy przygotowują co najmniej rok i, że to wszystko się udało. Że jest super i w końcu ruszamy w drogę po tym ciągłym siedzeniu na dupie. I niech się dzieje co chce, bo co… my tego nie zrobimy?
A druga, bliźniacza część po cichu ryczała z przerażenia: Kur…., w cośmy się wpakowali!?
c.d.n.
Post powstał na arcyklawym notebooku Acer Aspire TimelineX
kochani pedalujcie do przodu i szczesliwych sciezek w kierunku do przygody i Polski:)))))
rozumiem, że przez Boliwię jedziecie.
eh… no sfiksowani jesteście.. no…
Malgos kochana, z lekkim spóźnieniem wszystkiego najlepszego urodzinowego rowerowego i wspaniałego na nowy rok Smoka.
Dobrze jest.
Tomel, dobre paliwo weź na drogę, hłehłe, piersióweczkę, hłehłe i można pedałować
A trasę już obmyśliliście, czy dalej tak na wariackich papierach? Bo tam po drodze na mapie to jakieś Himalaje są, jakiś Afganistan, pustynia Gobi, chuje-muje, dzikie węże… Zamierzacie to jakoś ominąć? Ale spoko, napewno dacie radę. W czerwcu czekam gdzieś między Wyszkowem a Radzyminem. Pojedziemy kawałek razem. 😉
eeee,to błoto gorczańskie na bike’u to juz zestarzało sie najpewniej, trza by świezego troche złapać… to kiedy? Wiosna 2013? Trzymcie sie!
w morde jeża!!! I pomyslec ze wszystko przeze mnie i andrzejkowy bilet na lot – ktory to sie byl nie odbyl w koncu – znaczy sie byl tylko bez Was…
I jak sadze to byla ta kropla goryczy o ktorej dyplomatycznie nie napisaliscie 🙂
wyjechalbym Wam na przod ale sie boje ze koszula sie pomnie i lakierki przykurza – wiec obiecywac nie bede – choc kto wie czy gdzies tam…
Szymek – staramy sie zalatwic w Irlandii papiery na rower wodny! Podobno mozna!
No a co do paliwa to wlsnie jak juz pisalem jestesmy w najodpowiedniejszym chyba tutaj do tego kraju. Juz sie zakochalem z ciezkim kacem w Kambodzy 🙂
Bracie – no0 trase mamy tak jakos po harcersku na azymut. Wszystko bedzie zalerzec od pogody :))))o trasie wlasciwie moglbym napisac ale wiesz jak jest. cos nam odbije pod Nanga Parbat i na Boliwie skrecimy. ale wiosna to to jeszcze nie. Gdzies tak w maju czerwcu otwieraja dopiero Karakorum Higway zeby sie do Pakistanu z Chin wydostac 🙂 To my tk troche pozniej bedziemy 🙂
Krzychu!!!! No prawie sie nie poplakalem jak to bloto zobaczylem. Na przyszlo wiosne jestesmy ustawieni. No tesknie za Gorcami jak nie wiem co!
Mariusz – jak powtarzam do upadlego nic na tym swiecie nie dzieje sie przez przypadek ale tym razem kto inny przelal nam wiadro goryczy i przymusil do rowerow… ale obiecalismy ze na razie nie powiemy kto :)))
Tymniemnie mozesz wyjechac po nas tym swoim warczacym czyms 🙂 sie napijemy gdzie po drodze 🙂