KLIKNIJ TU, ŻEBY OBEJRZEĆ ZDJĘCIA
Najbardziej lubię obserwować miny znajomych (tak jak i my, cudzoziemców, bo lokalni, na ten pomysł pukają się tylko w głowę), których wyciągam tu na spacer. Mówię im:
– Chodź, pokażę ci inny świat.
– Dokąd? – pytają.
– A tu, niedaleko – odpowiadam.
I idziemy. Idziemy pod górę, gwarną o każdej porze dnia i nocy İstiklâl Caddesi – pełnym sklepów i knajp turystycznym deptakiem. Przebijając się przez tłum, dochodzimy na szczyt wzgórza, na Taksim – główny plac europejskiej części miasta. Wszystko błyszczy, mieni się kolorami, naj-turecka Turcja dla gawiedzi, centrum, pępek, bohater połowy zdjęć zrobionych w Istambule.
I nagle odbijamy w lewo, w dół, Bulwarem Tarlabasi, ledwie 50 metrów dalej przecinamy go, lądujemy na drugiej stronie, jeszcze ze 100 metrów, zwalniam, mówię: „no, to teraz uważaj” i skręcam znienacka w którąkolwiek z uliczek.
Stają. Dębieją. Mowę im odbiera. Nie spodziewali się, że słowo „niedaleko” oznacza…
– Ano. Tak, tak, tak, widzisz, że już jesteśmy? – pytam rozbawiona.
Pierwszy raz trafiliśmy tu późnym wieczorem. Przypadkiem – ciekawi drugiej strony, zwyczajnie przeszliśmy przez tę wielką ulicę. Nie uszliśmy za daleko, ledwie kilka przecznic. Otoczone pogiętymi, blaszanymi płotami rozpadające się rudery nie zachęcały do wycieczek. Trochę wiało, trochę straszyło, zawróciliśmy. Ale zawracając, natknęliśmy się na łopoczący plakat: niedziela – Renowacja Tarlabasi: street art, graffiti, impreza, wystawa.
Wróciliśmy w niedzielę. Wpadliśmy w samo serce na wpół zrujnowanych, wysiedlonych ulic. Wpadliśmy w sam środek tanecznego szaleństwa. Nie do końca rozumiejąc, co i dlaczego się tu dzieje, w wir zabawy i śmiechu. Spontaniczna, tryskająca szczerością energia porwała nasze dusze i ciała. Słońce, ciepło i euforia sprzyjały bezmyślności. Chłonęliśmy chwile.
Tamto małżeństwo, przez całe popołudnie siedziało trochę na uboczu, radośnie obserwując i komentując rozigrane wygłupy i rytmiczne hulanki. Zwrócili moją uwagę, bo kobieta, choć starsza i w tradycyjnej chustce na głowie, paliła papierosa. Muzułmanka z papierosem na ulicy – był w tym jakiś dysonans. Zauważyli, że ich obserwuję, zauważyli, że mam aparat, zawołali.
„Zdjęcie nam zrób” – poprosili na migi.
Zrobiłam i z nawyku, pospieszyłam pokazać jak wyszło. A oni nagle głowami kręcą, rękami machają, że nie, nie, oni nie chcą oglądać, oni by chcieli, żeby im to zdjęcie wysłać. Oni by je chcieli na zawsze. Już adres piszą, kartkę mi w dłoń wciskają… Wróciłam w tłum.
…..
Theo popatrzył na oprawione w tekturową ramkę zdjęcie, spoważniał i z zatroskaną twarzą zaczął nas prosić:
– Słuchajcie, już jest za późno, nie idźcie tam. W niedzielę, to było co innego, wiecie, była impreza, mnóstwo ludzi, zabawa. Ale na co dzień jest niebezpiecznie, dilerzy wszędzie, prostytutki, w łeb można dostać. To nie jest miejsce, w które się chodzi. Nawet i w ciągu dnia nigdy nic nie wiadomo. Weźcie może lepiej i wyślijcie to im zdjęcie…
Trochę nam stracha napędził.
Ale i zaciekawił. Zaczęłam szperać. Kiedyś, na przełomie wieków, Tarlabasi było bardzo bogate. Położone w samym centrum, zasiedlone przez Greków i Ormian imponowało wysokimi, pełnymi ornamentów kamienicami, buzowało kupieckim życiem i niczym nie ustępowało sąsiadującym z nim dzielnicom. W latach czterdziestych XX wieku, w związku z politycznymi zawirowaniami mniejszości etniczne, w tym Grecy i Ormianie opuścili Turcję, zaś ich miejsce na Tarlabasi zajęli napływający z centralnych i północnych prowincji rolnicy. Kolejna fala migracji spłynęła na dzielnicę na początku lat dziewięćdziesiątych. Do przybyszy z prowincji dołączyli Kurdowie, uciekający z ogarniętego wojną domową południowego-wschodu kraju, a następnie Romowie i imigranci z Afryki. Aż w końcu, na początku naszego wieku, tego tygla różnorodności dopełnili transseksualiści. Z dekady na dekadę dzielnica stawała się coraz biedniejsza. Ale i coraz barwniejsza. Te barwy migoczą po dziś dzień.
Nie wytrzymaliśmy, mimo przestróg Theo, poszliśmy. Właściwie, ten pierwszy „świadomy” raz, o ironio, poszłam sama…
cdn.
Kliknij tu, żeby przeczytać drugą część
Post powstał na arcyklawym notebooku Acer Aspire TimelineX
tak jest „gdzie diabeł nie może tak Gosie pośle” zawsze taka była:)))))))))))))
Bardzo ciekawa opowieść, czekam na ciąg dalszy 🙂 Uwielbiam takie dzienniki z podróży, może dlatego, że dają mi namiastkę tego, czego niestety nigdy nie doświadczyłem.
🙂