KLIKNIJ TU, ŻEBY OBEJRZEĆ ZDJĘCIA
Wioska
Zmarznięci, mokrzy i głodni dojeżdżamy do wioski której nie ma. Była zaznaczona na mapie ale Chińczycy zaczynają ją dopiero budować. To jeden z tutejszych paradoksów, ale o tym kiedy indziej.
Przed nami prężą się serpentyny podjazdu na 4500 m.n.p.m. 36 km z wysokości 2000 m.n.p.m. na której jesteśmy. Przy prędkości 5km na godzinę to daje nam 7 godzin bez odpoczynku. Nie mamy tyle czasu i siły bo z przełęczy trzeba jeszcze zjechać i znaleźć jakieś miejsce na namiot. A jest już po 14.00. Nie mamy też ze sobą prawie jedzenia, bo wioska miała być. Decyzja – transport. Zatrzymujemy miniwana. Ustalamy cenę. Pakujemy rowery i sakwy do środka. Jedziemy.
Staramy się nie patrzeć na drogę żeby nie zobaczyć przypadkiem jakiegoś rowerzysty. Żeby się nie okazało, że on mógł, a my jesteśmy cieniasy. Silnik rzęzi .Wspinamy się coraz wyżej. Robi się coraz zimniej. Ciśnienie pyka w uszach i zgniata myśli. Nasz kierowca nerwowo patrzy to na drogę, to na zbocze nad nami, czy nie spadają z góry kamienie. Pogoda się psuje. Wjeżdżamy w chmury. Zaczyna walić śnieg z deszczem. Wtedy widzimy pierwszego rowerzystę. Potem drugiego i następnego. Skuleni, zmarznięci chińscy cykliści zakładają na siebie w pośpiechu jakieś folie. „Okej, jesteśmy cieniasy, ale przynajmniej suche cieniasy” – głowa próbuje podreperować morale.
Przełęcz
Kierowca zatrzymuje się pod wielkim znakiem Mt. Balang 4480 m.n.p.m. Nie byliśmy tak wysoko od Ameryki Pd. Wokół nas mroźna cisza. Pogoda się poprawia. Nasze ciała wariują. Jeszcze kilka tygodni temu rozpływaliśmy się z gorąca w tropikach. A tu temperatura zdecydowanie poniżej zera i naszej wytrzymałości. Zakładamy wszystkie ubrania które mamy. Błogosławię ciepłe rękawiczki rowerowe, ocieplane spodnie i windstoper, na targanie których tak narzekałem w Kambodży. Teraz czas na zupę ze śniegu i chińskiej chemii. I pierwszego od Ameryki bałwana.
Spełniajki
Mam ich wiele w tej podróży. Większość już za mną. Zapłacić w sklepie dolarami. Zobaczyć rafę koralową w przezroczystym morzu, wulkan, prawdziwego Indianina, koniec świata, palmy, zamieszkać w małym domku nad lazurowym morzem, zjeść masale dose… Tutaj, zobaczyć tybetańskie flagi modlitewne i jaki. Nazywamy je „spełniajki” bo to coś innego od marzeń. Te są duże i czasem trudne. A spełniajki to te wszystkie marzonka małego chłopca. Czarno-białe zdjęcia z czterotomowej encyklopedii, programy Tony Halika w czarno-białej telewizji. Przypominam sobie znów jakim cholernym szczęściarzem jestem, że mogę to wszystko widzieć. Że jednak się spełniają.
Niebo się przeciera. Patrzę na trzepoczące kolorowe flagi pod którymi stoją nasze rowery. Każda z tych flag to jedna modlitwa do boga. Dla mnie jedna z tych flag to modlitwa, którą bóg usłyszał. Nie jestem pewien czy on istnieje, ani nie jestem pewien czy nie istnieje, ale tu, tak wysoko pod samym niebem, jedna z tych niepewności staje się bardziej prawdopodobna. Tak to już jest nad ziemią.
Zjazd
Uśmiech i łza wzruszenia. Zaczynam skakać z radości, jednak moje ciało szybko przypomina mi, że na tej wysokości to głupia zabawa. Łapie zadyszkę i daję za wygraną. Tu dużo łatwiej jeździ się na rowerze niż chodzi.
Pogoda znów zaczyna się psuć. Pada i robi się jeszcze zimniej. Przed nami 20 km zjazdu – marzenie każdego rowerzysty, które teraz staje się koszmarem. Deszcz zmienia się w grad. Mimo ubrań i foliowych płaszczy mróz i wilgoć przeszywają nas na wylot. Przestaję kompletnie czuć stopy, dłonie i twarz. Potem okaże się, że odmroziłem nos. Staram się hamować i nie rozpędzać, bo tracę kompletnie kontrolę nad ciałem, a ono nad rowerem. Zmienia się w zmarznięty klocek, którym trudno manewrować na stromych zakrętach. Słyszę tylko pęd wiatru i swój jęk pomagający mi jakoś wytrzymać to zimno, które zaczyna aż boleć. Trwa to około 40 minut. O 39 za dużo. Jakieś 1000 metrów niżej wychodzi nagle słońce. Pogoda znów się zmienia. Błękitne niebo wygląda nierealnie po tym, co działo się przed chwilą. Ciała powoli zaczynają odmarzać. Zatrzymujemy się i patrzymy za siebie. Skaliste ośnieżone szczyty nad naszymi głowami wychodzą z chmur. Nie wierzę i krzyczę do Margot:
– Popatrz! Byliśmy tam!
[tube]http://www.youtube.com/watch?v=GMgAVfC3yA4&feature=player_detailpage[/tube]
Post powstał na arcyklawym notebooku Acer Aspire TimelineX
WOW!!!!!!!!!!!!!!!!!!
więcej filmików!!!!!!
to prawie jakby Was na żywo zobaczyć.
pozdrowienia z krzesełka przy stoliku pod solidnym dachem, który nie przewiewa i nie przecieka.
🙂
A jednak można wjechać do Tybetu na rowerach, bez przewodnika. Nie mieliście żadnych problemów na granicy?
Zjazd…20 km na rowerze coś wspaniałego i jeszcze
na takiej nieuczęszczanej drodze, a że zimno, a że
mokro, nieważne będzie co wspominać kiedy na starość
będziecie siedzieli przy kominku patrząc w wijące się
płomienie…..to jest życie…!
A kiedy będziecie już siedzieli przy tym kominku
z siwymi głowami…wspominając… Maugosia zapyta
Tomka a pamiętasz kto to był Caramba jak to kto,
pamiętam odpowie Tomek, to był chyba jakiś nasz
fan wierny fan….:)
Wiecej filmikow bedzie bedzie! Z czasem i opisami kolejnych miejsc ktore zobaczylysmy w tej pieknej krainie.
A propos krainy. Musze cos wyjasnic jescze raz.
Wedlog wspolczesnej gegrafii politycznej bylismy w zachodnim Syczuanie nalezacym do Chin tak samo jak Region ktory chinczycy nazywaja Tybetem. jednak historycznie poruszalismy sie po w granicach dawnego panstwa Tybet, ktore zostalo najechane i przylaczone do Chin. Dawna granica przebiegala na terenach ktore teraz nazywaja sie zachodnim syczuanem i gdzie spedzilismy jeden z najpiekniejszych miesiecy naszego zycia. Szkoda ze tak krutko.
Po powrocie zdecydowalismy sie mowic o miejscu w ktrym bylismy Tybet nie po to zeby dodac sobie splendoru a dlatego bo poznalisy tam ludzi ktorzy mowia o sobie „tybetanczycy” ktorzy marza i walca o wolny tybet, Poznalismy jezyk, kulture i obyczaje ktore nie maja nic wspolnego z Chinami (nie wdajac sie w szczegoly).
Tak samo pisalismy o Birmie ktorej oficjalna nazwa brzmi Myanmar. Tak samo jak pisalibysmy o Polsce Polska, gdyby wciaz byla Ksiestwem Warszawskim.
Do regionu ktory teraz nazywany jest Tybetem przez Chinczykow nie dojechalismy bo nie moglibysmy tam wjechac sami na rowerach.
Carambo kochany. Wiemy ze jestes naszym najwierniejszym fanem i wiemy dlaczego 🙂 I nie zapomnimy :)))))
Pozazdrościć, pomimo tego zimna i pomimo tych wszystkich niewygód. Bo tak naprawdę Wy tam gdzieś daleko w świecie ŻYJECIE, bo to jest naprawdę życie. A my tu w kieracie i trybikach maszyny zwanej rutyną WEGETUJEMY, bo inaczej teog nazwać nie można. A przynajmniej ja mam takie wrażenie.
Pozdrawiam Was cieplutko.
Wariaty zwariowane:)) brrrr,aż mi się zimno zrobilo i przykrylam się kocem…buziaki