KLIKNIJ TU, ZEBY OBEJRZEC ZDJECIA
postawilismy na luksus. wlasciwie to nie my, to zycie postawilo, bo opcje ekonomiczne byly juz zajete. ale co tam, niech bedzie, ze to nasza decyzja. pojechalismy ekspresem.
zapowiadalo sie niezle, za dumnie brzmiaca nazwa super-executive, wedlug wlascicieli owego lux-pojazdu kryla sie szybka podroz, rozkladane fotele, komfort klimatyzacji, przystanki na posilki, rozrywka w postaci muzyki oraz toaleta. nie zabraklo niczego. i to jak nie zabraklo! iscie spektakularnie!
mamy juz za soba przebyta niemal w calosci najdluzsza trase swiata, cztery dni w autobusie z boliwii do kolumbii sa nie do przebicia – tak sie nam wydawalo. skad moglismy wiedziec, ze super-executive ma wszystko naprawde super.
jak na tutejsze zwyczaje autobus sie spoznil niewiele, niecale trzy godziny. szczescia mielismy duzo, przyjechal prawie pusty, moglismy sobie wybrac gdzie chcielibysmy siedziec. dwa kwadranse komedii, zmieniania kolejnych foteli, bo te sie rozkladaly, super rozkladaly, dokladnie na kolana pasazerow z tylu, powrotu oparc do pionu standard nie przewidywal. w koncu udalo sie znalezc dwa nie do konca zepsute. gra byla warta swieczki, mielismy do przejechania 500 kilometrow, wiec wedlug rozkladu jazdy „my wiemy, ze wy wiecie, ze wiemy, ze w indonezji ow rozklad ma sie nijak do rzeczywistosci”, czekalo nas conajmniej 16 godzin podrozy.
w odroznieniu od wielu publicznych srodkow transportu, nasz autobus mial okna. super szczelne okna. w tym kraju pala wszyscy. pala jak szaleni, tak jakby ich przerazalo oddychanie tlenem. kiedy papieros sie konczy, nerwowo szukaja paczki, by siegnac po nastepnego. w ciagu kilku godzin pasazerow przybylo. w tym kraju pali sie wszedzie, wiec rowniez w autobusie super-executive z super szczelnymi oknami. choc siedzielismy z przodu, po niedlugim czasie, kierowca i jego koledzy znikneli nam z pola widzenia osnuci klebami dymu. znikajac, zdazyli jeszcze zadbac o nasz komfort. wlaczyli klimatyzacje. tak, super klimatyzacje. polar, drugi polar, chustka, kaptur na glowe, siedzace obok dzieciaki zaczely pochlipywac. ktos kiedys opowiadal, ze poszedl raz spytac kierowce, czy moglby troche mniej chlodzic. w odpowiedzi uslyszal, ze przeciez za to zaplacil, wiec nawet nie wypada. coz, zelazna logika. myslmy pozytywnie, dzieki klimatyzacji mielismy troche tlenu. tej mysli nalezy sie trzymac. zreszta nie bylo czasu zajmowac sie taka drobnostka, bo oto w ruch poszla muzyka. walnelo, zgrzytnelo, pisnelo i zadudnilo. basy zatrzesly trzewiami, z ekranu telewizora miejscowi supermeni rzucili w strone dam powloczyste spojrzenia, a zachodzace slonce powialo romantyzmem. miejscowym sie podobalo. kiedy dzien sie skonczyl, droga zaczela sie wic. i wczesniej prosta nie byla, lecz teraz zaczelo bujac, kiwac i kolysac na wszystkie mozliwe strony. trans-sumatrian highway jest waska jak niteczka, pelna kretych serpentyn i sklada sie glownie z dziur. gdy wjechalismy w gory, nasza sasiadke zemdlilo. jej ostatni obiad wyladowal w koszu. co nie trafilo do kosza, poszlo na podloge. sasiad siedzacy po skosie uraczyl ja klebem dymu. do miksu obiadowego dolaczylo sniadanie. mrozaca klimatyzacja, ogluszajaca muzyka, rozwalone fotele, szczypiace chmury dymu, gorski roller-coster. co jeszcze moze sie zdarzyc? i wtedy zdarzyl sie cud! kierowca zdecydowal, ze pora na posilek. oznajmil to glosnym akordem „ajlowju moja mila” w rytmie karaoke i szarpiac zaparkowal. nastala bloga cisza. sasiadce odeszly wymioty, spojrzala zaciekawiona, zabrala bambetle i wyszla. wystrzelilismy za nia. cokolwiek nas tu spotka, moze byc tylko lepiej. w przydroznej knajpce ryz. z czym? z muchami na pewno. po chwili pani doniosla kurczaka w kolorze wegla. zjedlismy za slodkie omlety po drugiej stronie drogi i stanelismy z boku, chlonac lapczywie krotkie, pelne tlenu chwile.
przed nami bylo jeszcze dwanascie godzin jazdy.