KLIKNIJ TU, ZEBY OBEJRZEC ZDJECIA
Tym razem padło na czerwonych. To oni z początkiem wakacji wyszli na ulice. Wszystko zaczęło się 14 marca, w niedzielę. W niedzielę też miało się skończyć, ale do tego końca, wtedy, owego 14 marca było jeszcze bardzo daleko. Nikt nawet nie przypuszczał, jak bardzo. Czerwoni kontra żółci Czerwone koszule wywodzą się głównie z północnych, rolniczych prowincji Tajlandii. W miastach popierają ich robotnicy i niższe klasy społeczne. Większość z nich, to zwolennicy usuniętego przed kilkoma laty, premiera Thaksina. Urodzony w Chiang Mai Thaksin, w czasie swojej pierwszej kadencji zwrócił się w stronę ludzi biednych, to do nich skierowane były jego reformy. Jako pierwszy zauważył ich istnienie. Oni, w zamian za to, zapałali do niego miłością. Miłość ta trwa do dziś. Jego druga kadencja, przerwana przez wojsko i przedstawicieli inteligencji (żółte koszule), jak twierdzą ci ostatni, skażona była korupcją i machlojkami. Dziś, były premier przebywa na emigracji. Jego powrót do kraju, w związku z wydanymi po zamachu stanu wyrokami, równoznaczny jest z dwoma latami więzienia. Czerwoni (UDD – Zjednoczony Front Na Rzecz Demokracji Przeciwko Dyktaturze) oskarżają żółtych (PAD – Ludowy Sojusz Na Rzecz Demokracji) o bezprawne usunięcie Thaksina. Ale też, jednym tchem, o potwierdzone niedawno przez tajską komisję wyborczą nieprawidłowości w finansowaniu kampanii wyborczej, nieprawidłowości owe, warte są prawie sześć milionów euro, o wprowadzenie rządów dyktatury wojskowej, o marginalizowanie interesów uboższej części społeczeństwa. Żółci zarzucają czerwonym chęć obalenia monarchii, bardzo ciężki zarzut, w kraju gdzie król jest półbogiem, ślepe popieranie przestępcy i populisty – Thaksina, dążenie do obalenia rządu. Wszyscy wszystkich zaś, winią o korupcję, nepotyzm i ciągłe łamanie prawa. Piknik Co takiego sprawiło, że wyszli na ulicę? Co było impulsem, chwilą, prowokacją? Od czego – tym razem – się zaczęło? Trudno dziś powiedzieć. W ciągu niespełna tygodnia Bangkok się zaczerwienił. Stojący w pobliżu budynków rządowych Pomnik Demokracji stał się centrum jednego obozu, główna arteria dzielnicy handlowo-finansowej, Ratchadamri Road – sercem drugiego. Z głośników popłynęły przeplatane muzyką żądania: Chcemy demokracji! Chcemy rozwiązania parlamentu! Chcemy nowych wyborów! Czerwonych koszul przybywało. Z czasem, na początku niewielkie obozy zaczęły się rozrastać, pęcznieć, zamieniać w „wioski”, potem w „miasteczka”. Jednak wciąż było spokojnie. Policja i wojsko wzmocniły szeregi, ale pozostawały bierne. Demonstranci nie zamierzali rezygnować, ale też nie pozwalali sobie na przemoc. Centrum Bangkoku bardziej przypominało radosny festyn niż opanowaną politycznym konfliktem stolicę. Życie w obozach tętniło codziennością. Pojawiły się stragany z jedzeniem, przenośne kramiki z owocami i napojami, stoiska z propagandowymi koszulkami, chustkami i naszywkami, inne z filmami i muzyką, zabawkami, gazetami. Po ulicach krążyły ciężarówki – łazienki, w których można było wziąć prysznic, na drzewach i słupach zawisły hamaki, chodniki zostały pokryte matami, porozstawiały się skwierczące jedzeniem mini paleniska. Na pierwszy rzut oka, ciężko było uwierzyć, że ci ludzie, to protestujący demonstranci. Siły w ruch Ten początkowy stan zawieszenia nie mógł trwać wiecznie. Mimo, że na ulicach było spokojnie, sytuacja robiła się coraz bardziej napięta. Wszelkie próby negocjacji upadały, zanim rozmowy na dobre się zaczęły. Z powodu paraliżu najważniejszych części miasta, każdy kolejny dzień powiększał ogromne starty finansowe. Największe centra handlowe zostały zamknięte. Ministerstwa spraw zagranicznych zaczęły odradzać obywatelom swoich krajów podróże do Tajlandii. Przebywający w Bangkoku turyści masowo opuszczali stolicę. W końcu, kiedy czerwone koszule przeprowadziły szturm na parlament, komisję wyborczą i siedzibę telewizji, a niezadowolenie społeczne zaczęło niebezpiecznie rosnąć, premier postanowił działać. 7 kwietnia został ogłoszony stan wyjątkowy. Rząd zamierzał podjąć próbę zlikwidowania, zlokalizowanego wokół budynków rządowych, obozu. Rano, 10 kwietnia szwadrony policji i wojska zaczęły od kilku stron zacieśniać krąg wokół protestujących. Ci, stanęli do walki. W ruch poszły kamienie, bambusowe tyczki, butelki, pięści. Około południa siły rządowe zostały zmuszone do odwrotu. Czerwoni triumfowali. Jednak ich radość nie trwała długo. Późnym popołudniem, wojsko i policja ruszyły ze zdwojoną siłą. Tym razem walka rozgorzała na dobre. Choć żadna ze stron, nie chciała się do nich przyznać – padły strzały. Rezultat – 25 osób zabitych i ponad 800 rannych. Tajlandia zamarła. Bo mimo, że demonstracje, protesty i zamachy stanu zdarzają się tu regularnie od ponad pół wieku, tak brutalnych i krwawych zamieszek kraj nie widział od 18 lat. Po pierwszym ataku oskarżeń, obie strony, zszokowane nieoczekiwanym przebiegiem wydarzeń, postanowiły spróbować powrócić na drogę negocjacji. Bez skutku. Zawieszenie Kolejny miesiąc nie przybliżył porozumienia ani o krok. Czas mijał, straty ekonomiczne powiększały się o kolejne zera, napięcie nie spadało. 22 kwietnia przy parku Lumpini, głównej kwaterze protestu, wybuchł granat. Ranił 85 osób. Sześć dni później, na obrzeżach Bangkoku znów padły strzały. Nastroje na początku maja, do złudzenia przypominały te z początku kwietnia. Jedyną różnicę stanowiło skupienie czerwonych w jednym, zajmującym dzielnicę handlowo-biznesową obozie oraz… zbliżające się rozpoczęcie roku szkolnego. 16 maja kończyły się wakacje. Kiedy minął kolejny, wyznaczony przez władze „ostateczny termin” zakończenia protestu, do próśb dołączyły groźby. Rano, 13 maja rząd zapowiedział, że jeżeli demonstranci natychmiast nie rozjadą się do domów, na ulicę zostaną wysłane uzbrojone oddziały wojska. Jednocześnie, wezwał wszystkich cywilów do opuszczenia okolicy obozów i wstrzymał transport publiczny. Następnie, premier odwołał złożoną wcześniej ofertę przeprowadzenia przedterminowych wyborów. Dziesięciotysięczny obóz czerwonych koszul ani drgnął. Strzał Tego samego dnia, wieczorem, niegdyś należący do sił rządowych, a teraz, główny strateg walczących, dowodzący radykalnym odłamem protestu – czarnymi koszulami, generał Khattiya Sawasdipol (znany jako Seh Daeng – czerwony dowódca) udzielał wywiadu dziennikarzowi New York Times’a. Nagle padł strzał. Kula trafiła precyzyjnie, prosto w czoło generała. Ten strzał zmienił wszystko. Wprowadził wydarzenia na tory, biegnące tylko w jednym kierunku. W czasie kiedy ranny przywódca był ewakuowany do szpitala, uzbrojone w wozy pancerne wojsko, ciasno otoczyło obóz. Niewielkie do tej pory barykady protestujących zaczęły się piętrzyć, tworząc gęste zasieki. Obie strony przygotowywały się do walki, wszelkie możliwości negocjacji zostały ostatecznie zerwane. Wojna Niedługo po zamachu rozbrzmiały pierwsze wystrzały. Miały trwać nieprzerwanie aż do końca konfliktu. 14 maja przyniósł ośmiu zabitych i ponad stu rannych. Władze odcięły obóz od wody i prądu. Czerwoni zaczęli ewakuować kobiety i dzieci z najbardziej narażonych na konfrontacje stref. Nieustannie wzmacniali barykady i przy pomocy kamieni i petard starali się odeprzeć nacierająca, kilkutysięczną armię żołnierzy. Wojsko odpowiadało gumową i ostrą amunicją. Dzielnicę szczelnie wypełniły obłoki gazu łzawiącego. Ulice Bangkoku zamarły. Zazwyczaj pełne zgiełku, tętniące życiem miasto, schowało się do domów. Tam, przykute do telewizorów, z przerażeniem śledziło przebieg wydarzeń. Centrum zaczęło płonąć, stalowy dym palonej gumy zawisł nad miastem. 15 maja powiększył liczbę zabitych do 24. Cały obszar starć, został przekształcony w odciętą od reszty miasta „strefę zagrożenia życia”. Nieustanna ewakuacja kobiet, starców i dzieci, zmniejszyła liczbę protestujących do ok. 5 tysięcy. Premier wzywał wojsko do nieprzerwanego, „będącego w interesie wszystkich obywateli Tajlandii”, kontynuowania operacji. W mieście zaczęły pojawiać się plotki o zagrożeniu zamachami bombowymi poza terenem walk. Bangkok wrzał i to wrzenie wymykało się spod kontroli. Jako pierwsi rękę wyciągnęli przywódcy czerwonych koszul. Pod warunkiem wycofania wojsk oraz dopuszczenia przedstawicieli ONZ, jako mediatorów, zgodzili się negocjować. Rząd odpowiedział stanowczo: Tajlandia sama poradzi sobie ze swoimi problemami, po czym rozszerzył stan wyjątkowy na 20 prowincji, ogłosił nadchodzące poniedziałek i wtorek dniami wolnymi od pracy, przesunął rozpoczęcie roku szkolnego i kontynuował walkę z „ukrywającymi się w szeregach czerwonych koszul terrorystami”. Napięcie sięgało zenitu. Kiedy wydawało się, że gorzej już być nie może, w poniedziałek rano, po czterech dniach śpiączki, zmarł czerwony dowódca. Protesty rozlały się na północno-wschodnie prowincje kraju. W Chiang Mai spłonął wóz policyjny, w kilku innych miastach przeszły demonstracje. W oficjalnym, telewizyjnym oświadczeniu, rząd wezwał walczące w Bangkoku, czerwone koszule do wycofania się z barykad. Ogłosił też, że każdy, kto tam pozostanie, po wyznaczonej jako granica, godzinie 15.00, zostanie skazany na karę wiezienia oraz przebywać będzie w strefie walk na własne ryzyko. Po tym wystąpieniu ruszył do ataku. Liczba ofiar skoczyła do 37, danych dotyczących rannych, nikt już nie podawał. Po intensywnej nocy, rano zapanowała cisza. Jej głuchy ciężar przerywały śmigła helikopterów, czarne obłoki dymu znaczyły miejsca starć, jednak tego dnia miasto było przedziwnie spokojne. Strony negocjowały. Kiedy liderzy czerwonych zgodzili się na warunki stawiane im przez rząd, ten nagle się wycofał, twierdząc, że rozmów nie będzie, dopóki protestujący nie znikną z ulic Bangkoku. Mediacje zostały zerwane. Rząd nie chciał rozwiązania, władza pragnęła wygranej. 19 maja, Bangkok zakipiał walkami. Wyznaczona wcześniej „strefa zagrożenia”, została otoczona kilkusetmetrowym buforem wojska i policji. Armia ruszyła. Szturm. Metodyczny atak. Wojsko metr po metrze zdobywało ulice. Sukces. Płonące zapory, ugięły się pod naciskiem wozów opancerzonych. Armia forsowała kolejne barykady. Strzały, aresztowania, kocioł, chaos i krew. Wszyscy zgodnie twierdzili, że tak ostrego starcia jeszcze tutaj nie było. Tego dnia, po południu, przywódcy czerwonych koszul oddali się w ręce policji. Pożar W szeregach protestu zawrzało. Część poszła za liderami, złożyła broń i uległa. Jednak skrajne bojówki nie chciały dać za wygraną. Wpadły w szał podpalania. Miasto stanęło w ogniu. Największe centrum handlowe, giełdę, budynki rządowe, siedzibę telewizji, pokryły gęste płomienie. Rząd by okiełznać sytuację wprowadził zakaz zgromadzeń, ograniczenia w ruchu oraz godzinę policyjną. Wszystkie te obostrzenia miały się rozlać później na inne części kraju i zostać przedłużone o kilka kolejnych dni. A władza, po raz ostatni miała stanąć do walki. Tym razem, walki z żywiołem, chaosem i reputacją. Sprzątanie. Pożary zniknęły najszybciej, nie było innego wyjścia, bo były zagrożeniem dla gęstej zabudowy. Powodowały także najbardziej odczuwalne straty finansowe. Następnie przyszła kolej na pobojowiska. Długie sznury ciężarówek, przez trzy dni, nieprzerwanie, wywoziły opony, połamane bambusy, szczątki spalonych pojazdów, deski, śmieci, szmaty, pogięte blachy, barierki. Miejskie służby oczyszczania porządkowały miejsca po obozach, zabezpieczały witryny, grodziły pogorzeliska. W niedzielę, centrum miasta zostało oficjalnie otwarte. Tego dnia rząd miał przywdziać białe rękawiczki. Na głównym skrzyżowaniu tuż obok spalonego największego w Bangkoku centrum handlowego, urządzono festyn. Były przemówienia, muzyka, pokazy i… miotły. Rękami ochotników, postanowiono zmyć ślady „dzielących naród różnic”. Przez cały dzień i pół nocy młodzież i służby miejskie wspólnie myli ulice, chodniki i sumienia. … A w poniedziałek rano, po dłuższych o tydzień wakacjach, zwrócony „narodowi” Bangkok opanowały koszule… białe. Jak gdyby nigdy nic, lśniącym czystością miastem dzieci poszły do szkoły. ——————– Pod prąd – Co wy tu robicie, dlaczego nie pojedziecie na Phuket? – A pan? Dlaczego pan tu jest? – Mam swoje sprawy. – No widzi pan. My też. Poszliśmy pod prąd. Kiedy mówili, żeby jechać – zostaliśmy. Kiedy mówili, żeby się nie ruszać – pojechaliśmy. Ale to nie były racjonalne decyzje, bo tak naprawdę „spraw” nie mieliśmy tam żadnych. A jednak coś nas wciągało, nie pozwalało wyjechać, opuścić tego miasta. Co to takiego było? Zobaczyć. Dotknąć. Zrozumieć. Przeżyć tu i teraz. Bo Phuket będzie zawsze. Może nie rozumiesz, może ci się wydaje że szukaliśmy sensacji. Nie szukaliśmy. Albo może powiesz, że po cholerę komu, takie czarne emocje, szkoda życia. Nie szkoda. Bo dobrze jest zobaczyć drugą stronę rzeczy. Nawet jeśli to trudne. Cisza, pustka, niepokój, strach, namacalność śmierci, napięcie, nieodwracalność, ale też odwaga, patriotyzm, wiara, głupota, ignorancja… wiele definicji, nabrało nowych znaczeń. Znane pozornie pojęcia odkryły nowe oblicze. Szary zazwyczaj świat uległ krystalizacji, zatrzasnął się w czerni i bieli. I był on niezwykły, ciekawy, na co dzień nie do przeżycia. Na szczęście. Najgorsza była cisza. Głucha, dudniąca, aż lepka. Ta cisza przyszła nagle. Jedyne co w niej zostało, to klimatyzatory. One i zwierzęta. Jednostajny szum i zawodzenia kotów, przerywane tępo pokrzykiwaniem jaszczurek – ge-kooo, ge-kooo, ge-kooo. Poza nimi – nic. Niewiarygodna, nie do uwierzenia cisza. Paraliżująca, zmuszająca do rozmów szeptem. Jak na pustkowiu. A tu przecież miasto, wielka metropolia. Milczy, wyczekuje. Noc, siedzimy na dachu, nad nami tylko chmury. Ciemność nimi pokryta jak pomarszczoną mgłą. Jedynie nad centrum szare kłęby cumulusów. Wiją się. Dotykają, szarpią rozumienie. I nie pasują do ciszy. Choć nieme – wrzeszczą. To dym palonego miasta. W tej ciszy, co i raz łoskot – śmigła helikopterów, drą niebo na kawałki. Nie pozwalają zapomnieć, odwrócić się, odetchnąć. Napięcie jest jak wampir, ciągle nienasycone. Wysysa cały spokój, nażera się bezpieczeństwem, puchnie od tego co spiło, tępieje od przeżarcia, ale nie może przestać. Bezwiednie jak lunatyk, bezwzględnie jak dziecko, żre dalej. Pozornie nic się nie zmienia, każdą z osobna przyczynę łatwo zignorować. Lecz to są sidła napięcia. Ledwie zaczynasz je widzieć – pojedyncze przyczyny, dotykać zrozumieniem – znikają, umykają, nie dają się przyłapać. Ale napięcie zostaje. To potęguje niepokój. Mityczny Khao San – pustoszał. Turyści uciekali. Podobnie martwiały ulice. Każdego dnia rozstawiali o kilka straganów mniej. W końcu zniknęły wszystkie. W witrynach pojawiły się kartki „zamknięte”, „nieczynne”. Sklepy całodobowe, w nocy nie działały. Autobusy jak widma, jeździły puste, bez ludzi. Gdzie się nie pojechało, wszędzie oddziały wojska, ruszały, stały, wracały. Im bliżej centrum, tym puściej. W tej pustce – telewizory, w domach, na progach, chodnikach, większe, mniejsze, przenośne. A wokół nich – grupki ludzi, bez ruchu, w skupieniu, bez słowa przez całą dobę śledzą nadawane relacje. I znowu strach, przerażenie. Bo kiedy pojechaliśmy sprawdzić, co dzieje się w centrum, dźwięki się nagle pokryły. Bo ekran pokazywał, to co właśnie się działo kilka skrzyżowań dalej. Złapała nas w swoje szpony namacalność wydarzeń. Wróciły pytania: Po co? Po diabła tu siedzimy? I tego dnia, przy wódce, dotarła do nas odpowiedź: Że to, co się tam działo, choć straszne, choć okrutne, było do bólu prawdziwe. Przejrzysta czarno-białość tak długo nas tam trzymała. Wrócone na moment wartości, proste, surowe zasady. Świadomość, że dla tych ludzi, to jest naprawdę ważne. Że wierzą i ich wiara ma tak ogromną siłę, że dadzą się za nią zabić. Rozumiesz? Naprawdę zabić. I to pozwalało spojrzeć z jakąś niezwykłą jasnością na wszystkie wystudiowane ludzkie autokreacje, których jedynym problemem jest: wstałam dzisiaj o siódmej i sama doprawdy nie wiem, czy nudne to, czy piękne.