http://picasaweb.google.com/maugoska/BuenosAiresDemonstracje#
juan twarzy nie pokaze. nie chce zdjec. mowi, ze ma swoje powody. zdradzi jakie? niechetnie. saczy mate i rozglada sie dookola. nie moge, dodaje i wygladza naszyta na kamizelke, bialoniebieska flage.
argentyna demonstracja stoi. stoi doslownie, bo zalozenie jest takie, ze aby demonstracja byla dobra, skuteczna, musi utrudnic ruch. wtedy zostanie zauwazona. i tak jak staje narodowa trojka, jedyna autostrada laczaca polnoc kraju z poludniem, tak tez staje avenida de mayo, ulica prowadzaca z plaza de mayo do kongresu. dwie glowne arterie demokracji.
plaza de mayo to glowny plac buenos aires. ustawiony przez policje, metalowy plot, dzieli go na dwie czesci. po jednej stronie turysci odhaczaja obowiazkowy punkt programu – zmiane warty pod casa rosada, rozowym domem, dokladnie tym, z balkonu ktorego evita lagodzila nastroje „decamisados” – ludzi bez koszul, ubogich robotnikow. druga strona placu nalezy do demonstrantow.
juan o demonstracjach wie wszystko, jest ekspertem. nie zawsze tak bylo, kiedys byl zwyklym bezdomnym, jakich wielu w tym miescie. ktoregos dnia, zdesperowany, przylaczyl sie do idacej demonstracji. nie, nawet nie byl „za”, to zima byla, zimno, siedzial zmarzniety i przylaczyl sie, zeby sie ogrzac, rozruszac. szedl tak, zaczal cos krzyczec, nie pamieta juz co, to co wszyscy i nagle cos w niego wstapilo. jakis duch, jakas sila, taka duma, ze jest obywatelem, ze ma prawo glosu. tamten dzien odmienil jego zycie.
argentynczycy demonstruja wciaz i o wszystko. za socjalizmem, przeciw rzadowi, za odmalowaniem szpitala, o szacunek dla weteranow, ku pamieci zaginionej, osmioletniej sophie… nie ma dnia bez demonstracji. to jest sposob dialogu, to mozliwosc wyrazenia swojego zdania, swojego poparcia, swojej frustracji. sposobow jest kilka. blokady autostrad – niewielkie grupki ludzi o pozaslanianych twarzach obstawiaja glowna trase i wszystkie, umozliwiajace objazd wylotowki. siedza, dyskutuja, pala opony. przejscia – od spokojnych, kilkunastoosobowych grupek, idacych z jednym transparentem, az po wielkie, ciagnace sie klika kilometrow pochody pelne petard, bebnow, megafonow, spiewow, przemowien i okrzykow. i w koncu – okupacje. poobwieszane flagami i roszczeniami namioty a w nich, kilka, kilkanascie osob. pija mate, graja w karty. dzien, tydzien, miesiac. jak wszedzie.
juan odkryl tajemnice. rosnie, wypreza sie i nabiera wigoru. niezaleznie od sposobu i od tego, czego demonstracja dotyczy, potrzebuje ona lidera, przewodnika. nie, to nie chodzi o wodza, o dyrektora, chodzi o… chwile sie zastanawia, szuka slowa, chodzi o… dyrygenta! jak w orkiestrze, dorzuca zadowolony z trafnosci porownania. bez niego, to wszystko sie rozlezie albo doprowadzi do zamieszek. i ja jestem takim dyrygentem.
ludzie sami nie wiedza jak sie zorganizowac, trzeba nimi pokierowac. powiedziec kto ma niesc transparent, pokazac w ktorym rzedzie flagi, gdzie megafon, ile odstepu zachowac od wybuchajacych petard, zeby sie nic nikomu nie stalo, zatrzymac, kiedy ida zbyt ciasno, pospieszyc, kiedy marudza, podac rytm bebniarzom, wzniesc zawolanie, uciszyc, jak lider przemawia, uspokoic nerwusow, ulagodzic policje, przepuscic telewizje… to kupa roboty, zeby sie wszystko sprawnie odbylo, tlum potrafi w sekunde wymknac sie spod kontroli… i dlatego ja jestem. a jestem tu zawsze, mieszkam w tym namiocie. rzady, ludzie, flagi, hasla sie zmieniaja, a ja niezmiennie jestem. do uslug.
a gdyby sie demonstracje skonczyly, to co? szeroki usmiech. nigdy sie nie skoncza. pewnosc siebie. bo wtedy ja bede demonstrowal przeciw brakowi demonstracji. a demonstrowac potrafie jak nikt.