wieje

DSC_1116.jpg

dudni, swiszcze, huczy, uderza, napiera, targa, szelesci, rwie, unosi, wzburza, zrywa, skrzypi, gwizdze, wyje, szamocze, przeszywa, oglusza…
dla tutejszych jest stalym elementem zycia, bez niego czuja sie nieswojo. przyjezdnych otumania, fascynuje, doprowadza do rozpaczy i na skraj szlenstwa. jest krolem swiata, zmienna kochanka, niewyczerpanym artysta, kaprysnym dzieckiem, wszechwladnym potworem. to on decyduje, czy skala bedzie trwac, czy zejdzie lawina, czy bedzie padalo, czy prom wyplynie, czy mozna wyjsc z domu, ustac w miejscu, swobodnie oddychac…

niebo jest blawatkowoniebieskie, swieci slonce i… leje deszcz. chociaz nie, ten deszcz nie leje, on przelatuje przez miasto. krople suna pozioma nawalnica. gdzies na horyzoncie majacza ciemne chmury. to z nich, wiatr te krople przywiewa.
dom w ktorym mieszkamy okres swietnosci ma z soba. ale stoi. jak? nie mam pojecia. jest caly krzywy, powyginany, garbaty, pelen szczelin i szpar. nawet woda pod prysznicem zdaje sie splywac po skosie. kazdy krok budzi cala mase dzwiekow, skrzypien i udrek, plynacych echem z najprzedziwniejszych zakamarkow. jest zmaltretowany, zmeczony. to ten wiatr go tak wyczerpal. kiedy zaczyna wiac, ma sie wrazenie, ze za moment go rozsadzi, ze sie rozsypie jak domek z kart.
przejscie stad – tam, to prosta czynnosc. czlowiek sie nie zastanawia. po prostu idzie. idzie i jakos intuicyjnie wie, jak po pol godzinie bedzie wygladalo miejsce z ktorego wyruszyl, jak bardzo sie oddali, jak bardzo zmniejszy. kiedy po trzydziestu minutach drogi, odwrocilismy sie i spojrzelismy na skrzyzowanie, zaniemowilismy. wiatr sprawil, ze niemal nie posunelismy sie do przodu. ze cala ta walka, caly ten wysilek nie przyniosl prawie zadnego rezultatu. poczulismy sie jak w potrzasku, w pulapce, jak chomiki w kolowrotku.
zycie w europie nauczylo nas, ze bialy szkwal jest rzadkoscia. to jest cos, o czym przez tydzien  opowiada sie w wiadomosciach, czyta w gazetach. to cos, co sie wspomina w rozmowach i jest sie dumnym, ze sie go zobaczylo, przezylo. w europie, to kilka podmuchow. zazwyczaj trwaja chwile i znikaja. tu, w patagonii, czas bialych szkwalow jest nie do okreslenia. trwaja poki trwa wiatr. dwa, trzy dni, tydzien… podmuchy nieprzerwanie podrywaja wode na kilkadziesiat metrow i gnaja ja po tafli jeziora, a potem po okolicy, az natrafi na przeszkode albo sie wyczerpie po kilku, kilkunastu kilometrach. ta woda, pedzac, tworzy grzbiety, grzebienie, wiry, geste sciany. kiedy sie stanie na jej drodze, w sekunde zwala z nog, moczy i policzkuje ostrym, surowym zimnem. lepiej zejsc jej z drogi. to przy jeziorach. a na morzu… morskie biale szkwaly widzielismy zazwyczaj z daleka. z tak daleka, ze jedyna ich oznaka, byla tecza. tecza nie znikajaca przez caly dzien. przesuwajaca sie wraz ze sloncem po linii horyzontu.
drzewa nie maja tu latwego zycia. rzadko ktore daje rade przetrwac, dojrzec, zakorzenic sie i zdobyc stabilnosc. lasy pelne sa bialoszarych kikutow, pozwalanych konarow, powylamywanych galezi. wygladaja jak pole po bitwie, pelne wyjacych, rozdartych wiatrem przegranych. jednak kiedy drzewu uda sie przetrwac, zyskuje niezwykla, nieosiagalna nigdzie indziej urode. pochylone pnie, poskrecane korzenie, labirynty galezi, korony jak rozwiane, jak roztanczone podmuchem wlosy. sztuka bonsai nigdy nie bedzie potrafila im dorownac, osiagnac tego piekna, tej rozedrganej harmonii.
skaly. to co wszedzie indziej jest ich moca, tu staje sie przeklenstwem, bezwiednie podpisanym wyrokiem. wiatr kpi sobie z ich sily, niezmeczenie wywiewa zarnko po ziarnku, nieustannie wprawia w ruch podmywajaca je wode, kruszy je i swoja upartoscia, zawzieciem, zmusza do poddania. a kiedy juz sie poddadza, formuje ich niepowtarzalne, postrzepione, niedostepne szczyty.
i tylko jedno istnienie zdaje sie wiatrem nie przejmowac, zdaje sie nim bawic, samolubnie wykorzystywac. kondory. te ogromne, dostojne, niemal monumentalne ptaszyska, plynnie slizgaja sie po podmuchach, leniwie wzbijaja w gore, znikaja w chmurach, by za moment pojawic sie i zataczajac wielkie kregi wleciec miedzy gory, w miejsca gdzie mknacy dolinami wiatr osiaga najwieksza moc, tam staja, zawisaja niemal bez ruchu i z gory, z lekkkim poczuciem wyzszosci obserwuja toczace sie w dole zycie. zdane, skazane na wietrzne kaprysy. ulotne.

hello, lucky people!

margot fitz roy.jpg
http://picasaweb.google.pl/maugoska/ElChalten#

tak nas przywital. po pieciu zimnych, slotnych dniach u stop zanurzonego w chmurach cerro torre, wiedzial co mowi. te gory sa kaprysne, jak zadne inne, wiecznie zasnute szara mazia mgiel, deszczu i zmieniajacych sie frontow. ten szescdziesieciokilkuletni fotograf byl wytrwaly. poszedl i uparcie czekal na moment, kiedy sie pojawia, kiedy bedzie mogl rozstawic swoj ciezki, staromodny statyw, wyjac wysluzonego hasselblad’a i zrobic kilka zdjec. piec dni w przeszywajacym wietrze. piec nocy w lodowatym namiocie.
a my? my przyjechalismy i nie mijajac ani jednej, najmniejszej nawet chmurki, ogrzewani jesiennym sloncem przyspacerowalismy pod szczyty. ot tak, trafilismy na TEN dzien. i dopiero on nam powiedzial, ze TYCH dni, w ciagu roku, jest kilka, kilkanascie… hello, lucky people! witajcie szczesliwcy…

7 sekund

DSC_0636.jpg
http://picasaweb.google.pl/maugoska/Ruta40#

12 maja 2009, patagonia, ruta 40
tak. spal. nawet nie zauwazyl kiedy zasnal. dzwiek motoru powoli zgasl, a obrazy zaczely przeplywac przed oczami jak w niemym filmie. snil o bezdrozach patagonii, o krach na lago viedma, o lodowcu, jak rzeka splywajacym z gor wstegami blekitnego zimna, snil o kondorach przeszywajacych mrozne powietrze wieczoru. znal to miejsce od zawsze. rozumial nadchodzace po sobie zmiany, wiedzial, ze kiedy stopnieje snieg, ta brunatna ziemia zrodzi zielen usiana kroplami kwiatow, wiedzial, ze potem wiatr uniesie ich zolte platki az nad atlantyk, a wtedy rosliny rozpoczna nierowna walke ze spiekota lata. nic go nie moglo zaskoczyc, czul sie bezpiecznie w tej surowej, nie konczacej sie przestrzeni. nic go nie moglo zaniepokoic. nic, az do dzis. niepokoj nadszedl podstepnie. bez wyraznego powodu, nieokreslony, niedopowiedziany, cichy. tak. nagle zrozumial – cichy. to miejsce nie zna ciszy. zna spokoj, ale ten spokoj rodzi sie w akompaniamencie powiewu, zna zlosc, podsycana przez silne podmuchy wiatru, zna rezygnacje, zna poddanie, wymuszone nienasyconymi uderzeniami wichur. ale cisza, ciszy nie bylo tu nigdy. ta cisza budzila strach. nieznana, potworna, niemo dudniaca w skroniach. nagle zaczal sie w niej unosic. coraz wyzej i wyzej. im bardziej oddalal sie od ziemi, tym glebiej sie w niej zatapial, gluchl, pograzal. czul nadchodzace niebezpieczenstwo.
za oknem swiszczaco przeplywala patagonska monotonia. oderwalam wzrok od szyby, spojrzalam na kierowce i zamarlam. nie wierzylam wlasnym oczom. spal.

upadek perito moreno

zeszyty strony-43-kadr.jpg
http://picasaweb.google.com/maugoska/PeritoMoreno#

gdyby jakims nie daj boze cudem, to cudo wyladowalo nagle w warszawie, czubkiem dajmy na to miazdzac palme na degolu, to nawet tesco na natolinie by nie ocalalo. zygmunt razem z kolumna zapadliby sie pod ziemie, problem okolic palacu kultury zostalby raz na zawsze rozwiazany, a ogrod botaniczny w powsinie, musieliby przerobic na zimowy.
a tu?
tu, ze swoimi czternastoma kilometrami dlugosci, czterema szerokosci i piecdziesiecioma piecioma metrami wysokosci, jest zaledwie kruszynka.

upadek lodowca.jpg
a tu? tu, zawala sie wlasnie pietnastopietrowy wiezowiec. jeden z pieciu tego dnia.

krolowie zycia

psyyy.jpg
http://picasaweb.google.com/maugoska/Psy#

krolowie zycia, szaroburzy szczesliwcy. jeden z przetraconym karkiem, drugi z bielmem na oku, trzeci nijaki, czwarty rudy, czarny, rozwalesani zbiegowie cywilizacji. ktos mowi do nich „a casa!”, do domu! do domu? oszalales? przeciez ja bezdomny jestem! przeciez to cala moja wolnosc, moje zycie, moje szczescie. bron boze, niech nikt mnie do domu nie zabiera, nie wysyla, ja nie chce. nie widzisz jak mi dobrze? podbiegne do ciebie, podgryze, klepniesz mnie, poglaszczesz, a potem bedziemy szli. ty rownym krokiem, ja rowno przy tobie. bedziemy grali w ta gre, ze jestem twoj. a potem byc moze wyciagniesz z plecaka kawalek kielbasy, a! zreszta co tam kielbasa, kawalek chleba czy czegokolwiek, wszystko mi jedno, nie jestem glody, troche tylko lakomy, czasem ludzie wyciagaja takie dziwne smaki, wiesz, miedzynarodowe, sam nie wiesz ile kuchni poznalem na tej drodze czteroprzecznicowej z centrum nad jezioro. wiesz, to moj rewir. nie to zebysmy sie szczegolnie o rewiry klocili, ale z czasem utarly nam sie sciezki. ja chadzam ta wlasnie. tam dalej ten rudy, o widzisz? widzisz jak merda? nowych znalazl. a czasem sie bawimy, gramy. idziemy we dwoch i znajdujemy kogos i idziemy za nim az do spotkania pierwszego glaskacza. zawsze predzej czy pozniej sie trafi taki co po glaszcze. wtedy ten poglaskany idzie za nowym. no i co. to samo. a nuz z plecaka kielbase wyciagnie, albo chleb, cokolwiek, niewazne, bo przeciez glodny nie jestem. to o zabawe tu chodzi. i zeby dzien dobrze spedzic. bo wiesz, tutaj jest dobrze, jest swiety spokoj. z knajp sporo jedzenia wyrzucaja, ulice sa ciche, to mozna sie po nich walesac, snuc dnie, pajeczyny drog i nie martwic sie o nic. jedyne czego czasem moze brakuje, to tego poglaskania. no bo nie kazdy sie odwaza poglaskac kark przetracony albo leb z bielmem na oku. ale moze to i dobrze. to byloby uciazliwe, tak wciaz sie od glaskania opedzac.

http://www.chileaustral.com/perros/ingles.shtml

torres del paine „realidad”

komiks-torres.jpg
http://picasaweb.google.com/maugoska/TorresDelPaine#

na potrzeby filmu, reklamy, radia i telewizji jestesmy w stanie wskazac miejsca gdzie:
1. non-stop przesiaduja kondory
2. non-stop jest bialy szkwal
3. non-stop jest tecza
4. non-stop jest tecza i bialy szkwal razem
5. non-stop wieje
6. non-stop czlowiek wpada na cos pieknego
7. i nigdy nie brakuje lodu do drinkow

alfonso torres paine „antirelativo”

antirelativo II.jpg

raz mozna. obiecalismy sobie uroczyscie, ze nigdy wiecej to sie nie powtorzy. a bylo tak. ta rzezba wpadla nam w oko zupelnie przypadkiem. stala w bardzo slabo eksponowanym miejscu, wlasciwie na uboczu. wiadomo o niej niewiele. najbardziej prawdopodobna jest historia, mowiaca, ze znany, chilijski rzezbiarz, niejaki alfonso torres del paine (1840-1917), stworzyl ja na poczatku zeszlego stulecia, zainspirowany ogloszeniem przez einsteina rownania e=mc2. wyceniana jest na ok. 30000 chilijskich pesos i jest czescia ogromnej kolekcji dziel artysty, wciagnietej na liste unesco w 1978 roku. co nam do glow strzelilo, zeby ja zawinac, nie mamy pojecia. podejsc bylo kilka. najpierw ja troche przestawilismy, zeby sprawdzic, czy nie wywola to poruszenia wsrod obslugi. po dwoch dniach wrocilismy. ciagle stala tak, jak ja zostawilismy. nastepny poranek byl decydujacy. dla niepoznaki, tomek poszedl sam, z papierem w reku i blagalna prosba, czy nie moglby skorzystac z toalety. w drodze do lazienki rzezbe zgarnal, by w ciszy wychodka zapakowac i schowac pod kurtka, po czym pewnym siebie krokiem dolaczyl do mnie, czekajacej kilkaset metrow dalej. i ot to cala prawda. uf. musielismy sie przyznac, bo strasznie nam to ciazy.

DSC_0246.jpg
a przy okazji, czy ktos moglby ja przechowac do naszego powrotu, bo nie chcemy miec problemow na granicy? wyslemy poczta.

prosta historia

zeszyty strony-36.jpg
kolejna slona strona 🙂
http://picasaweb.google.com/maugoska/Porvenir#
http://picasaweb.google.com/maugoska/PuntaArenas#

porvenir i punta arenas rozdziela ciesnina magellana. laczy – plywajacy po niej prom. na pierwszy rzut oka, nic interesujacego. jednak kiedy chce sie z tego polaczenia skorzystac, okazuje sie, ze…
dla uproszczenia, przyjmijmy, ze prom powinien opuscic porvenir o czternastej. jest dziesiata. poniewaz wieje, nie wiadomo, czy bedzie plynal czy nie. to zalezy od tego, czy wyruszyl z punta arenas. a jak sie dowiedziec czy wyruszyl? ano trzeba sluchac lokalnego radia. ale nawet jesli podadza, ze wyruszyl, to to i tak nic nie znaczy, bo w ciagu kwadransa moze sie zmienic pogoda. wtedy prom zawroci i kolejna probe podejmie dopiero nastepnego dnia. no dobrze, a co, jesli nie ma sie odbiornika? wtedy trzeba do radia isc. to trzy ulice dalej. jak wszystko, bo ulic jest tu szesc na krzyz. zalozmy, ze prom wyruszyl. trzeba jakos zorganizowac transport do oddalonego o piec kilometrow portu. pojscie na piechote odpada, bo… wieje. do portu jezdzi autobus. zeby nim pojechac, nalezy do wlasciciela autobusu zadzwonic, podac swoj adres i czekac o umowionej godzinie na ulicy, bo w porvenir nie ma ani dworca ani przystankow. to niby proste, ale… okazuje sie, ze dopoki nie wiadomo czy prom przyplynal czy nie, dzwonienie nie ma sensu. bo jesli nie przyplynal, autobus nie jedzie. w tym leniwym miasteczku jest to rownoznaczne z tym, ze nikt tam nie odbiera telefonu. pozostaje wiec czekac na informacje w radio. jest. teraz mozna dzwonic. odbiora albo nie. a jesli w koncu odbiora, moze sie okazac, ze dodzwonilismy sie za pozno i autobus juz wyruszyl, zeby zdazyc przed czternasta. wtedy mozna probowac lapac go gdzies po drodze. gdzie? nie wiadomo. trzeba szukac. uda sie albo nie. zalozmy, ze sie nie udalo, ale jakos mimo wszystko dotrzemy do portu. ciagle jeszcze nie wiadomo, czy wyplyniemy czy nie. przyjmijmy, ze przestaje wiac. prom rusza. a my na nim. doplyniemy. albo nie.