mial na imie rodrigo, ale wszyscy mowili na niego johnny. sam kazal tak na siebie mowic na czesc johna wayna – jedynego wielkiego bialego jakiego znal. choc mial juz prawie siedemnascie lat, nadal jezdzil do matki na przedmiescia, gdzie spedzal cale wieczory wpatrzony w czarnobialy telewizor, sledzac kolejne przygody swojego bohatera.
johnny byl prawdziwym ekwadorczykiem. mieszkal w centrum, w hotelu, gdzie pomagal sprzatac pokoje. to byly jedyne momenty, kiedy zdejmowal swoj wielki, czarny kapelusz z mocno podwinietym rondem i skorzana kamizelke. swoich kowbojskich butow nie zdejmowal nigdy. podobnie jak nigdy nie wyjmowal zatknietej miedzy zeby wykalaczki. jego najwiekszym marzeniem bylo wreszcie miec wasy.
johnny byl prawdziwym ekwadorczykiem i byl z tego bardzo dumny. nie tolerowal niczego, co bylo inne niz ekwadorskie. kilka razy w tygodniu upijal sie w miejskim parku samogonem z trzciny cukrowej. tej podlej, wymyslonej przez amerykanskich gringos whisky, nigdy by nie wzial do ust. poza tym nawet john wayn czasem upijal sie bimbrem.
johnny byl prawdziwym ekwadorczykiem i tak jak inni prawdziwi ekwadorczycy kochal pilke nozna. jego dumne, ekwadorskie serce pekalo z rozpaczy, kiedy widzial tych czarnuchow z doliny chota, biegajacych po boisku w koszulkach jego ukochanej reprezentacji. co z tego, ze prasa pisala wciaz same ohy i achy, skoro on dobrze wiedzial, ze to wlasnie przez nich ekwador po raz kolejny nie bedzie mistrzem ameryki.
johnny byl prawdziwym ekwadorczykiem i jak na ekwadorczyka przystalo, lubil sie czasem zabawic po bimbrze z canii azucar. szedl do tej mrocznej dzielnicy, za rzeka, za avenue montufar. wiedzial, ze to co robi, nie bylo uczciwe i dobre, ale wiedzial tez, ze niedziele pojdzie do kosciola, wyzna wszystkie swe grzechy przenajswietszej panience, a ona mu wybaczy.
johnny byl prawdziwym ekwadorczykiem. uwielbial spedzac czas oparty o sciane hotelowej bramy. stal i mierzyl spod swego czarnego kapelusza wszystkich wchodzacych gosci. wiedzial, ze ma prawdziwie ekwadorski wzrok. zimny, wymierzony prosto w oczy. najbardziej lubil patrzec na tych wiecznie wystraszonych, zamotanych gringos. ci zawsze, niezawodnie uciekali przed jego spojrzeniem.
johnny spedzal pod sciana cale dnie. recepcjonista paolo, nie mial juz zdrowia pedzic go do roboty. lubil chlopaka i pozwalal mu marnotrawic cale dnie na rozmyslaniach o ekwadorskiej duszy. johnny wystawal tak z noga oparta o sciane, rekami skrzyzowanymi na piersiach i kapeluszem mocno naciagnietym na oczy. jedna dlonia obracal w zebach wykalaczke. i nic nie bylo w stanie ruszyc go z tej pozycji.
tego dnia, do miasta przyjechala mlodziezowa reprezentacja futbolu z ibarry. jedenastu rozesmianych, czarnych chlopcow opanowalo caly autobus. po siedmiu godzinach jazdy, kierowca o imieniu chang i oczach skosnych jak pekniecia na przedniej szybie, mial juz serdecznie dosyc tej rozwrzeszczanej dzieciarni. chcial jak najszybciej odstawic wycieczke do hotelu i isc spac. cofal dosc nerwowo. johnny widzial jego spocona twarz, odbijajaca sie w lusterku, jednak byl prawdziwym ekwadorczykiem i nie pomyslal nawet, ze mialby ustapic autobusowi pelnemu tego bydla z polnocy, czy ruszyc sie i pomoc zaparkowac. kierowca cofal za szybko. zmeczenie pomoglo pomylic hamulec z pedalem gazu. rozlegl sie chrzest metalu zdzierajacego tynk z hotelowej sciany. i chrzest czegos jeszcze. bardzo i prawdziwie ekwadorskiego.
johnny byl.
poczatkowo nikt niczego nie zauwazyl. nikt poza jednym chlopcem, o twarzy ciemnej jak heban, siedzacym w tylnym oknie autobusu. chlopiec mial na imie john, a jego matka, przy peknietym lustrze w pokoju trzymala odpustowa fotografie amerykanskiego aktora grajacego w westernach. fotografia byla juz niewyrazna, lecz john bardzo dobrze pamietal wielki, czarny kapelusz. i teraz z zachwytem patrzyl, jak ten wlasnie kapelusz, zataczajac kregi, z wolna opada na chodnik.